Kilka faktów nieco zaskakujących o zacnym człowieku.
Leo pracował – używając współczesnej terminologii – jako ambasador papieski we Francji. Latem 440 roku do jego drzwi zapukał posłaniec z Rzymu.
– Co tam słychać w pięknym Mieście? – spytał Leo.
– Nic specjalnego. Papież umarł. Każdemu się zdarza.
– No tak. To smutne. I co jeszcze?
– Przecież mówię: nic specjalnego. Ach, no może jeszcze to, że ciebie wybrano jego następcą…
Rzeczywiście Leon został wybrany papieżem, nie uczestnicząc w konklawe. Leon zebrał i uporządkował modlitwy liturgiczne, żeby to nie był taki totalny spontan, jak dotychczas. Nazywa się ta książeczka „Sakramentarzem leoniańskim”. Chociaż niektórzy badacze poddają w wątpliwość autorstwo wielkiego papieża.
Doprowadził do rozstrzygnięcia gorącego sporu, jaki toczono w sprawie natury, czyli „konstytucji” Chrystusa. Wówczas spierano się o tak istotne sprawy, jak to, czy Jezus był bardziej Bogiem czy człowiekiem, czy jego bóstwo kierowało jego człowieczeństwem, a może na odwrót, a może w ogóle nie miał ludzkiej natury czy jak? A my dzisiaj toczymy krwawe boje o to, kiedy sobie uklęknąć, a kiedy usiąść w kościele.
Jego zdanie było tak mocne i konkretne, że zebrani na soborze w Chalcedonie biskupi orzekli: „Piotr przemówił przez Leona” – w sensie, że papież jakby użyczył głosu pierwszemu z apostołów. Leon to wykorzystał i ostatecznie rozstrzygnął, że wszyscy biskupi są ważni, ale ten, który jest biskupem Rzymu – i jednocześnie papieżem – jest najważniejszy. To się „prymat” nazywa.
W tej roli spisał się nieźle także w sprawach polityczno-militarnych. Skumplował się bowiem z Attylą (to imię znaczy „tatuś”), wodzem Hunów, którzy wpadli na głupi pomysł, żeby zdobyć i złupić Rzym. Leon się z dziczą dogadał, zorganizował jakiś okup i miasto ocalało. Kiedy jakiś czas potem u bram miasta stanęli Wandalowie, Leon również postawił dzban wina przed ich wodzem Genezerykiem. Ale albo wino było cieńsze, albo Genezeryk miał słabszą głowę, bo już tak zupełnie bezboleśnie, jak z Attylą nie poszło. Wandalowie wprawdzie nie wymordowali rzymian, ale przez ponad dwa tygodni plądrowali miasto rabując, co się dało, niczym Ruscy w czterdziestym piątym.
Leona zwykło się przezywać „Wielkim”. W zasadzie trzech papieży cieszy się taki przywilejem. Leon był pierwszym. 150 lat później pojawił się pierwszy mnich na tronie papieskim, benedyktyn Grzegorz – również zwany wielkim. Grześ zrobił ostateczny porządek z modlitwami i śpiewami w liturgii, rozdmuchał misje i działalność dobroczynną na rzecz wszelkiej biedoty, migrantów i uciekinierów wojennych. Podpisywał się jako „Sługa sług Bożych”. W jednym się tylko pomylił: utożsamiając Marię Magdalenę z jawnogrzesznicą, co utrwalone zostało w kaznodziejstwie i sztuce, a przez to także mentalności wiernych. Ale co tam: od złego wpisu w rubryce „zawód” świat się nie zawali.
Trzecim z kolei papieżem zwanym „wielkim” jest Mikołaj. Nie, nie ten od prezentów – ulubieniec dzieci był tylko biskupem i żył nieco wcześniej. Nikoś jako pierwszy z papieży został koronowany. To on ogłosił, że papież jest następcą Chrystusa i uniezależnił się od świeckich władców. Trochę kłótliwy był, wywijając ekskomunikami, toczył spoty z cesarzami. W sumie nie do końca wiadomo z jakiego powodu, ale przydomek „wielki” przylgnął do niego i trwa.
Przez pewien czas próbowano ów przydomek „wielki” przypisać również do Jana Pawła II. Ale niezbyt się to przyjęło. Może czasy są inne. A może cały ten zestaw – dwóch imion i cyfry porządkowej – już i tak jest zbyt długi, żeby jeszcze jakieś inne określenia dodawać… Któż to wie?