Groch dmie…

Przy okazji świętego Kazimierza kilka słów o zarazie, skowronkach, świniach, niedźwiedziach, grochu i rodzimej literaturze.

Kazimierzowskie żywoty pisane ze czcią na kolanach zna każdy: że królewiczem był – „młodzieńcem szlachetnym, rzadkich zdolności i godnego pamięci rozumu” – jak pisze ksiądz kanonik Jan Długosz. Wielkie nadzieje z nim wiązano, więc gdy tata wysłał go, żeby uchwycił ster rządów na Węgrzech kanonik Długosz nie krył rozgoryczenia: „raczej powinno się zachować go dla ojczystej ziemi, niż oddawać go obcym”. Aż do niebios te westchnienia dotarły, bo Kazimierze niebawem wrócił, nic w panońskiej krainie nie wskórawszy. Niektórzy domniemywali nawet, iż z powodu braku powodzenia w depresję niejaką popadł, od świata się odwróciwszy i spraw jego.

W kolejnej misji politycznej wysłany na Litwę nieco wyraźniej ślad swej osoby tam odcisnął, a już najbardziej po śmierci, która mieczem suchot nić życia Kazimierzowego przecięła w 26. wiośnie życia.

Bardzo szybko rodzina wystarała się o kanonizację Kazimierza. Przybyły w tym celu z Rzymu legat Zachariasz Ferreri nie tylko żywot Kazimierza zgrabnie spisał ale nawet teksty liturgicznej do mszy o przyszłym świętym ułożył. Bullę kanonizacyjną podpisał papież Leon X i wręczył dokument przebywającemu jak w sam raz w Rzymie biskupowi płockiemu Erazmowi Ciołkowi. Wkrótce jednak na włoską ziemię pandemia zawitała i biskup Ciołek na skutek zarazy żyć przestał, a dokumenta, które posiadał przepadły. Bulla kanonizacyjna Kazimierza też. Wicie, co dosłownie (z greki) znaczy „kserokopia”? – odbitka szybko (ksero) wykonana. No więc w tamtych czasach kopie robiło się racze wolni, niż „ksero”. I tak kopię bulli kanonizacyjnej królewicza udało się zdobyć dopiero 80 lat po wydaniu oryginału. Potem sprawy potoczyły się już bez pandemii i nieco żwawiej. Dokładnie 420 lat temu (1604) odbyła się w Wilnie uroczysta kanonizacja, połączona z podniesieniem relikwii. Po otwarciu grobu znaleziono nienaruszone ciało Kazimierza, a u wezgłowia królewicza leżała pergaminowa kartka z hymnem ku czci Najświętszej Panienki „Dnia każdego sław Maryję…”, którego autorstwo przypisuje się właśnie jemu.

Wileńskie Kaziuki – piernikowe serca i obwarzanki smorgońskie na jednym straganie. [foto z domeny publicznej]

Na pamiątkę kanonizacji od wieków organizowano w Wilnie procesję upamiętniającą przeniesienie relikwii i nade wszystko „Kaziuki” – jarmark ku czci świętego Kazimierza. W latach świetności pojawiało się na nim nawet blisko 2,5 tysiąca stoisk, straganów i namiotów rzemieślniczych. Można było kupić wszystko, ale trzy produkty zyskały największą sławę.

Najpierw palmy – wszak Niedziela Palmowa miała być niebawem – zdobne, kwieciste i wiosenno-zielne, okazałe i wymowne.

Dalej serca z piernika, o królewskim smaku, soczyście przyprawione, kolorowo lukrowane, obowiązkowo za napisami: zawsze zdrobniałe imię (Justysia, Marcysia, Basia, Irka, Janka, Zocha) i zawsze „kocham cię” (nie zawsze bez błędów, ale kto by się tym przejmował), a czasem nawet z wierszykiem w rodzaju: „Serca moja hyc na twoja”.

Palmy wileńskie do zakupienia na Kaziukach.

A oprócz palm i pierników jeszcze obwarzanki smorgońskie. Smorgonie są dziś na Białorusi. Stąd do Wilna jest 90 kilometrów. Wiozło się te słynne obwarzanki wozami kilka dni. W drodze nieco twardniały. Ale takie miały być. Smorgonie miały jeszcze jeden powód do sławy: w dawnych czasach mieściła się tutaj słynna w całym świecie Akademia Smorgońska, w której Cyganie (najsłynniejszym był niejaki Marcinkiewicz) uczyli niedźwiedzie, stać, chodzić a nawet tańczyć na dwóch łapach, tudzież jeszcze innych sztuczek, którymi popisywali się potem traserzy na rynkach całej Europy.

Święty Kazimierz – za sprawą przysłów – pojawia się w rodzimej tradycji także w kontekście innych zwierząt i upraw. Na świętego Kazimierza zima do morza zwierza. Robi się cieplej. Ptactwo się rozśpiewuje: na świętego Kazimierza wyjdzie skowronek spod pierza. Śniegi występują. Trawy się przebijają, w rozmokłej roztopami ziemi można znaleźć jakiś łakomy kąsek, więc na święty Kaźmirz wygnaj świnie na pyrz (to staropolskie określenie zarówno chwastów, lichej trawy jak i żerowiska).

Smorgońskie obwarzanki.

Wreszcie święty Kazimierz kojarzył się z grochem. Wysiewano go już pod koniec lutego. Ale – gdy zima przytrzymała dłużej i trzeba było z wysiewem poczekać nieco, wstawiano koszyk z grochem do jakiego wilgotnego pomieszczenia, żeby groch trochę napęczniał. Mówiło się wówczas, że święty Kazimierz groch dmie…

Znam wielu zacnych Kazimierzów. I pewnie Kazimiera niejedna by się znalazła: wszystkim Solenizantkom i Solenizantom serdecznie dziś winszuję.

Smorgoński wychowanek na obrazie Franciszka Mikołaja Rissa.

Ale mam jeszcze w zanadrzu pamięci jednego wyjątkowego dzisiejszego solenizanta – bohatera-narratora „Konopieki” Redlińskiego (miałem w mojej historii zainteresowań literacki okres rustykalny: Reymont, Nowak, Kolski, trochę Steinbeck, Alejchem a nawet Singer). Z wypiekami ogląda się film, w którym Kaziuka odegrał Krzysztof Majchrzak (z Anną Seniuk u boku i Franciszkiem Pieczką w tle). Ale co książka, to książka. A tam na przykład taki kawałeczek:

Uczycielka do mnie sie obraca, pyta, jak ksiądz zapisał nas przy ślubie? Bartosz czy Bartoszko?
Zdaje sie Bartosz.
A mnie sie zdaje, że Bartoszko, przypomina Handzia: Bartoszko Kaźmier i Hanna.
A żadnych dokumentów pan nie ma? pyta sie uczycielka.
Ja wstaje, ide na chate, jakieś papiery leżeli za Matkobosko, między nimi paszport, grubszy, twardziejszy z pieczątko, dali to, jak do wojska brali: nie wzięli, bo coś im moje nogi nie pasowali.
Daje jej te papiery i ten z pieczątko, ona pod okno niesie, czyta, czyta.
Bartoszewicz! Ogłasza.
A dzie tam! złoszczo sie tatko: Batoszewicze żyjo w Surażu. A w Taplarach Bartosze!
Najbardziej zdziwiło Handzie. Śmiać sie zaczeła: Bartosiewicz hahaha, patrzajcie, Kazimierz, tyle lat z nim żyła, myślała, że z Kaźmierem, a on Kazimierz. I to Bartosiewicz! To ja Bartosiewicz Hanna? Ha, ha, ha, patrzajcie: Bartosiewicz!
Bartoszewicz, poprawia uczycielka…