Rzecz o arabskich sądach, pruskich kulach armatnich, francuskich pomyjach i o kreplach, które dla Cieszyniaków są czymś innym, niż dla Żydów.
Ludzie, przestańcie narzekać na pączki: że tłuste, że tuczą, że niezdrowie. Jeden pączek to 250 kcal. Dokładnie tyle, ile ma 5 (słownie: pięć) jabłek. Czy słyszeliście, że ktoś przybrał na wadze, bo zjadł 5 (słownie: pięć) jabłek? Chyba, że jabłka były w stanie płynnym, na skutek poddania określonej obróbce chemicznej i termicznej. Ale od czegoś takiego i tak się nie grubieje, a głupieje…
Poza tym cieszcie się, że nie żyjecie 500 lat temu, kiedy pączki nadziewano… dżemem? Taaa, z dżemem… Dżemem ze świni, czyli słoniną. I podawano z mięsem albo z boczkiem. Kitowicz bodajże pisze, że w czas zapustów takimi pączkami rzucano w siebie i niejeden limo pod okiem zarobił. Bo pączki smażono z chlebowego ciasta. A z drożdżowego, lżejszego – dopiero niewiele ponad 200 lat temu. Pączki nadziewane smalcem, polane słoniną, podane z boczkiem – to było coś. A nie jakaś słodka mizeria.
Pączki na słodko pojawiły się w Polszcze w XVI wieku. Nie są czymś oryginalnym. Takie pączki znają Arabowie (lukajmat albo tureckie lokma). Mówią na nie „kąsek sędziego”. Bo tłuste i słodkie. A poza tym te małe kulki z ciasta kształtuje się tak, że nabiera się w dłoń klejącą maź ciasta, a potem kurczy się pięść i wyciska się je między palcami: że to niby sędzia, jak pójdziesz na wokandę, wyciśnie z ciebie samą słodycz u tłuszcz, a to, co gorzkie i jałowe tobie zostanie, tak to jest z włóczeniem się po sądach, uchowaj Boże. Arabowie polewają swoje poączusie – małe, na „raz do gęby” syropem.
Żydzi w czas Chanuki jędzą sufganijot – bardzo delikatne pączki ze słodkim nadzieniem, posypane cukrem pudrem. Izraelici jedzą też kreple. Tak po śląsku, czesku, śląskocieszyńsku i niemiecku mówi się na pączki. Ale te żydowskie, to nie są pączki, tylko pierożki, uszka z mięsem w rosole. Akurat nazwy się zeszły, choć różne łakocie znaczą. Żydzi na Chanukę jedzą inne jeszcze rzeczy na oleju – latkes czyli placki ziemniaczane (ale zamiast ziemniaków można użyć także dyni, marchewki, selera albo mieszanki warzyw).
Arabskie lokmy i lukajmaty są niewielkie. Naszego współczesnego pączki „na raz” do gęby nie włożysz – taki szeroki, jak Góralka w biodrach albo Ślązak w barach. Podobno takie duże krągłe pączki wymyślił jeden cukiernik z Berlina, co chciał do pruskiej armii się zaciągnąć. Ale kaprawy był z oczu, albo chromy z chodu i go nie przyjęli. Za to pozwolili mu gotować dla wojska. A on tak się odwdzięczył, że kluchy nabite marmoladą, niczym kartacze śrutem w oleju warzył na kształt autentycznych kul armatnich, żeby się niedoszłym kompanom, a artylerzystom w szczególności przypodobać.
Amerykanie mają hybrydowe pączki zwane donatami, czyli nie samo ciasto usmażone w tłuszczu, ale pół na pół z powietrzem – bo jest dziura w środku. Donaty są dowodem na to, jak na nieudacznictwie można zrobić biznes. Pewna mamuśka usmażyła pączki. Bała się je spiec, więc zbyt wcześnie wyjęła z tłuszczu. I okazało się, że w środku są surowe. Normalnie ktoś by takie zakalce zwyczajnie wyrzucił. Ale mamuśka miała sprytnego synka, który surowiznę ze środka po prostu… wydłubał nożem. Potem robił dziury w cieście już zawczasu: żeby środek pączka nie był surowy, trzeba go po prostu wyeliminować. A ludziom wmówił, że tak musi być, i że to są najlepsze pączki na świecie. Potem identyczny mechanizm zastosowali Francuzi, sprzedając światu wodę, w której wcześniej myło się motyki i szpadle służące do uprawy winnicy. Te pomyje nazwano ładnie, po francusku „bożolenowo” i bezczelnie zakwalifikowano jako wino, którego nie można nie skosztować.
Bezkształtna mgła mojej wyobraźni zaczyna ocierać się o średniowieczne skojarzenia, że oto heretycy i czarownice kota pod ogonem całują. Niedobrze mi się zrobiło od tych wszystkich ciast, tłuszczów i bożolenowów. Więc kończę, życząc: „tłustego czwartku”! I dużo zdrowia.