Mydlane historie

Szyjesz, bajerujesz, zalewasz, oszukujesz, owijasz w bawełnę (to niemal kalka z języka angielskiego) i wreszcie mydlisz oczy: trudno wymienić wszystkie popularne określenia oznaczające kłamstwo albo ukrywanie prawdy. Skąd się wzięło to mydlane określenie?

Dwóch golibrodów wprosiło się do pewnego ślachetnie urodzonego jegomościa, że mu zarost nieco przytną i podgolą. Jeden z nich wziął się za mydlenie twarzy zarośniętego. A czynił to tak gorliwie, że nie tylko policzki, ale nawet oczy mu zamydlił, iż ten niczego nie widział, a już zwłaszcza tego, że drugi z golibrodów w tym czasie jego sakiewkę opróżnił do cna. Pytany o to później, czy sprawców byłby w stanie rozpoznać, poszkodowany zaprzeczył tłumacząc, że przecież oczy miał zamydlone i nic nie widział.

Nie mamy tylko pewności, gdzie i kiedy ów proceder miał miejsce. W Warszawie utrzymują, iż wydarzyło się to w średniowiecznym Krakowie. Natomiast u nas się przyjęło, że w czasach Zygmunta III Wazy właśnie w Warszawie przy jakiejś zacisznej uliczce, pełnej zakamarków i zatyłków dwaj rzemieszkowie wynajęli pokoik, u wejścia zaś miedniczkę wywiesili jako szyld golarni i w tym udawanym lokalu do rabunku na gościu, który o skrócenie zarośli twarzy poprosił – dojść miało.

Mówi się jeszcze o tym, że ktoś wyszedł na czymś jak Zabłocki na mydle. Ów ślachcic słynął z głowy do interesów, choć niekoniecznie tęgiej. Otóż postanowił zainwestować w mydło. Nakupił go co niemiara i uwiózł Wisłą do Gdańska, by tam sprzedaż z zyskiem. Tyle, że koszta chciał ponieść jak najmniejsze, więc wynajął galara tanio ale tak lichej kondycji, że woda co rusz do wnętrza przez dziury w dnie przenikając mydło do cna rozpuściła. Zabłocki jednak nie dał za wygraną. Wrócił do domu, znów mydła nakupił i wynajętymi wozami do innego wielkiego miasta – do Wrocławia – zawiózł. Jednak na miejscu okazało się, że jest tutaj tyle warsztatów, które mydło wytwarzają, iż na przywiezione skądsiś mydło zbytu w ogóle nie masz. Tak więc wiadomo, jak Zabłocki na mydle – i dlaczego – wyszedł.

Dawniej na sitkomy – niekończące się seriale telewizyjny (te wszystkie „Klany”) albo słuchowiska radiowe („Matysiakowie” czy „W Jezioranach”) mówiło się, że to „mydlane opera”. Nazwa jest kalką amerykańskiego określenie „soap opera” (słowo opera nie oznacza tutaj wyśpiewywania tego, co przeciętni ludzie mówią, ale – z łaciny – jakiś „utwór”, „wytwór” czy „dzieło”). Dlaczego „mydlana”? Bo w trakcie emisji nadawano reklamy promujące głównie mydła, proszki do prania, szampony i inne środki do czyszczenia.