„Załącznik” do wielkiej sprawy

Wybrany na śmierć Franciszek Gajowniczek miał krzyknąć: „moja żona, moje dzieci…!”. Czy ofiara ojca Kolbe ocaliła rodzinę Gajowniczków?

Był zawodowym żołnierzem w stopniu sierżanta. Brał udział w Przewrocie Majowym. A we Wrześniu bronił twierdzy Modlin. Z niewoli próbował uciekać przez Słowację i Węgry na Zachód. Gestapo dopadło go w Poroninie. Najpierw męczony w zakopiańskiej katowni „Palace”, następnie został przewieziony do Auschwitz.

W zasadzie nie znał ojca Kolbego, choć mieszkali w tym samym bloku, wraz z dwoma tysiącami współwięźniów. Nie było imion, nazwisk, tylko numery. Pewnego razu pracował przy wybieraniu gnoju z jakiegoś wykopu. Widział, jak esesman wywołał jednego z więźniów i zaczął go bić po twarzy. Spadły mu okulary. Cały spłynął krwią. Potem ktoś powiedział Gajowniczkowi, że ten bity, to ojciec Kolbe. Po raz drugi zobaczył go wówczas, gdy po ucieczce współwięźnia został wybrany jako jeden z dziesięciu do celi śmierci głodowej. Nie pamiętał, koledzy powiedzieli mu, że zaszlochał „moja żona, moje dzieci!”. Wtedy Kolbe zgłosił się w zamian za niego na śmierć. Wtedy Gajowniczek ocalał po raz drugi, ale nie ostatni.

Pierwszy raz to było tak: gdzieś pod Krakowem partyzanci wysadzili w powietrze pociąg pełny niemieckich żołnierzy. Wybrano 300 więźniów, w tym Gajowniczka, żeby ich rozstrzelać w odwecie. Ale potem okazało się, że w akcie zemsty spacyfikowano wieś leżącą w pobliżu akcji partyzanckiej. Od rozstrzelania wyznaczonych więźniów odstąpiono. Podobno przyszło ułaskawienie dla nich z samego Berlina.

Potem była ta historia z Kolbem. Trzecie ocalenie Gajowniczka dokonało się w obozowym szpitalu. Leżał z tyfusem. Gorączka – 40 stopni. Wieczorem przyszli esesmani i zapisali numery wszystkich z wysoką gorączką. Nazajutrz mieli iść do likwidacji. Gajowniczka uratował lekarz Deryng. Znali się z wojska. Deryng zrobił Gajowniczkowi dwa zastrzyki. Do rana temperatura spadła do 35 stopni.

Gajowniczek ocalał. Wrócił po wojnie do domu. Z rodziny niewiele zostało. Tylko żona. Synowie zginęli pod rosyjskimi bombami 17 stycznia 1945 roku, podczas nalotu Sowietów na niemieckie pozycje. Cywile się nie liczyli. Starszy Gajowniczek – Bogdan – miał 18 lat. Walczył w Powstaniu Warszawskim. Podobno dostał nawet Krzyż Walecznych. Janusz był o trzy lata młodszy. Nie nacieszył się nimi. Ktoś mógłby powiedzieć: przeznaczenia nie można oszukać.

Franciszek Gajowniczek z żoną osiadł po wojnie w Brzegu. Hodował nutrie i pszczoły. Był na beatyfikacji i kanonizacji ojca Maksymiliana. Zmarł w 1995 roku w wieku 94 lat. Pochowano go na cmentarzu braci w Niepokalanowie. Kim był? Zasłużonym? Głęboko wierzącym? Znajomym ojca Kolbego? Nie. Był najzwyklejszym, najbardziej przeciętnym człowiekiem. Mówiono o nim: „Załącznik do wielkiej sprawy”.