Wiem, że nie wypada zajmować się tak paskudnym słowem i tematem w ogóle. I pewnie bym tego nie robił, gdyby nie…
W zeszłym tygodniu rozmawiałem ze znajomym, który od kilku dekad mieszka w Niemczech. Opowiadał mi, że kiedy Turcy tam żyjący, zajmujący się głównie sprzedawaniem samochodów nie zawsze legalnego pochodzenia, witają się z Polakiem, popisując się znajomością naszego języka mówią: dzień dobry, k****. Kiedyś rozpoznawano język polski po „szeleszczeniu”, dzisiaj – po k*****.
Słowo „k****” pojawia się już w XIII wieku w piśmiennictwie sądowym. Wymienia je Jan Kochanowski („Na Matematyka”), Mikołaj Rej, Jan Morsztyn, Juliusz Słowacki („Zawisza Czarny” i „Mój Adamito” – to o Mickiewiczu, więc Julek jest usprawiedliwiony). Używał tego słowa Józef Piłsudski (słynne „naród piękny, tylko ludzie „k****”), broniła się przed nim Zosia Kossak, co Melchior Wańkowicz skrytykował przewrotnie: biedna „k****”, za tyle lat służby językowi!
To zdecydowanie najczęściej używane przekleństwo – jeśli nie słowo – w języku polskim. Językoznawcy twierdzą, iż o jego atrakcyjności decyduje głoska „rrr” w śrrrodku. Niektórzy utrzymują, że równie dobrze moglibyśmy mówić „miliarrrd”. Zresztą nie tylko w ramach przekleństwa, bowiem słowo na „ka” wyraża także podziw, zachwyt, zdumienie, złość, pogardę. Czasem po prostu rozładowuje napięcie albo służy za przerywnik, żeby wypowiadając je bezmyślnie, w tym czasie pomyśleć o następnym słowie.
Za Komuny było restrykcyjnie. Cenzura uznawała TO słowo za nieprzyzwoite i nie zezwalała na jego używanie. Pamiętam emocje, jakie towarzyszyły oglądaniu „Seksmisji” Machulskiego, kiedy okazało się, że „k**** m**” wypowiedziane w akcie rezygnacji funkcjonuje jako hasło do uruchomienia windy. Wraz z Komuną upadła cenzura i słowo na „ka”, poczynając od „Psów” Pasikowskiego pojawiło się w rodzimej kinematografii tak obficie, że aż się trochę niedobrze robi.
Nieco dziwi fakt, że podczas gdy „k****” mogą się sypać z kinowego ekranu niczym deszcz jesiennych liści, używanie tego słowa w miejscach publicznych traktuje się jak wykroczenie i teoretycznie zagrożone jest ono grzywną. I gdyby odpowiednie służby potrafiły ów przepis wyegzekwować, dochód do budżetu państwa byłby zapewne większy niż ten z akcyzy alkoholowej. Zresztą: tak źle i tak niedobrze.
Był taki Marszałek Sejmu z Peeselu Józef Zych. Słuchacze radiowej Trójki przyznali mu onegdaj „Srebrne Usta” w nagrodę za lapsus językowy: „Nie po raz pierwszy staje mi… przychodzi mi stawać przed Izbą…”. Ziutek zasłynął także i tym, że pewnego razu, podczas marszałkowanie, nie wiedział, że mikrofon przed nim pozostaje wciąż włączony i stojącego przy nim urzędnika zapytał: „No, stary, ale co mi tu, k****, przynosisz?”, co poszło w świat i się nie „odpowie”.
Chciałbym jeszcze dodać, że słowa mają takie znaczenie, jakie my sami im przypisujemy. To znaczenie często zmienia się na przestrzeni wieków. W staropolszczyźnie słowo „kobieta” miało zabarwienie wielce wulgarne, którego dziś trudno się w nim doszukiwać. A nasza „k****” pisana przez „c” po łacinie oznacza coś krzywego lub zakręconego. Widzieliście biskupi pastorał? Z zaokrąglonym, zagiętym spiralnie wierzchołkiem? Ów wierzchołek nazywano pierwotnie – właśnie z łaciny – kurwaturą (zapewniam – to nie jest brzydkie słowo). Czasami zastępowano je spolszczoną „krzywaśnią” (brzmi nieco śmiesznie i jakoś tak kwaśno).
Wiem, że nie wypada zajmować się tak paskudnym słowem i tematem w ogóle. I pewnie bym tego nie robił, gdyby nie wrodzona ciekawość słów, znaczeń i symboli oraz gdybym dzisiaj nie był świadkiem takie oto sceny:
Przechodzę mianowicie koło pewnego zacnego kościoła. Nad głównym wejście, na froncie wieży, stoi rusztowanie, a na rusztowaniu stoją panowie robotnicy, którzy akurat w tym momencie niczym innym się nie zajmują, tylko konwersacją. A brzmi ona mniej więcej tak:
– Ty, co to tam widać, k****, po lewej stronie?
– Kopalnia, k****.
– To ile to k**** stąd będzie?
– Z siedem kilometrów, k****.
– Jak by się tak porządnie zamachnął, k****, to granatem dorzuci, nie k****?
Usłyszałem ów dialog nie podsłuchując, ale przystając nieopodal, bo właśnie miałem zamiar do kościółka tego wejść. Ale po ostatniej „k*****” poczułem się tak brudny w uszach, że zrezygnowałem. Na szczęście mam przepracowany zabieg higieniczny, czyszczący zmysł słuchu po czymś takim. Nie zdradzę go w całości, bo nołhał ma swoją cenę. Podam tylko jeden składnik: „zacznij od Bacha”. Najlepiej od tokaty i fugi demol. Tam ani jednego „rrr” nie ma.