Chodząc po kolędzie lubię sobie porozmawiać z ludźmi. Od słowa do słowa tkają się kobierce barwnych historii.
Przed ostatnią wojną światową, zanim wymyślono internet, oeliks i allegro, proponowaniem i dostarczaniem drobnych towarów zajmowali się domokrążcy – obwoźni i obnośni handlarze. Profesja zdominowana była przez starozakonnych. Jeden z nich – jak pisze Horacy Safrin – zastukał do drzwi mieszkania na pierwszym piętrze zacnej kamienicy z pytaniem, czy szanowny pan nie potrzebuje szelek? Szanowny pan, słowa nie rzekłszy, zatrzasnął detalicznemu kupcowi drzwi przed nosem. Ten raz jeszcze nacisnął dzwonek: a może jednak szanownemu panu przyda się para pięknych szelek? Nie przydał się, co oznajmione zostało trzaśnięciem drzwiami. Gdy nasz domokrążca trzeci raz zadzwonił mocne ramiona, które wysunęły się zza drzwi cisnęły nieborakiem o pobliskie schody, tak iż chałaciarz stoczył się z hukiem na parter. Nie dał jednak za wygraną. Pozbierał się, otrząsnął z pyłu. I po raz czwarty nacisnął dzwonek przy drzwiach na pierwszym piętrze: rozumiem, że sprawę szelek mamy definitywnie zakończoną, a co by szanowny pan powiedział na parę modnych skarpetek?
W wielce analogiczny (choć faktycznie – cyfrowy) sposób działa świat marketingu i dziś. Przesuwam rolkę jakiejś społeczności. Niechcący nacisnę na wetkniętą niczym rodzynek w ciasto reklamę dajmy na to pralek. I odtąd przez najbliższy tydzień będę bombardowany reklamami pralek: ładowanych z boku, od góry, wąskich, szerokich, do zabudowy i nie, z suszarką albo… sam nie wiem czym jeszcze, ale właśnie przypomniałem sobie, że wujenka mojej mamy robiła masło w pralce wirnikowej „Frania”. A nie, może to była wirówka? Kiedyś pralki nie wirowały, trzeba było osobne takie coś do odwirowywania kupić. Wróćmy jednak do reklam. Działa to tak, że boję się zbyt głośno odmawiać różaniec, bo mi się reklamy sklepów z dewocjonaliami pokażą. Póki co działa ten system losowo. I właśnie pojawiła mi się reklama zegarków zacnej szwajcarskiej firmy Tissot. Właśnie mija 170 lat od jej założenia. Firma zrazu specjalizowała się w wytwórstwie zegarków kieszonkowych, a jej głównym rynkiem zbytu była carska Rosja. Nawet sobie, gwoli próżności trochę tych zegarków z reklamy pooglądałem – ostatecznie warto wiedzieć, ile jest rzeczy, których nie potrzebuję. Ale w tym momencie coś sobie przypomniałem.
Chodząc po kolędzie lubię sobie porozmawiać z ludźmi. Od słowa do słowa tkają się kobierce barwnych historii. Tak było właśnie w mieszkaniu pewnego zacnego parafianina. Kiedy już przerobiliśmy tematy religijne, by zejść na historyczne, położył na stole przede mną zdobną kasetkę, z której wyjął kieszonkowy zegarek z łańcuszkiem marki Tissot i certyfikat-gwarancję, informującą, że ten oto wyrób nr 1244511 został wytworzony 5 października 1944 roku. Niestety takich historii słyszę wiele i nie zawsze na czas je sobie notuję. Więc przypominam sobie, że dziadek był wywiezion bodajże na przymusowe roboty do Niemiec? Austrii? Po wyzwoleniu pozostał jeszcze czas jakiś na miejscu. Dostawał coś w rodzaju doraźnej renty czy odszkodowania, a uzyskane w ten sposób pieniądze zainwestował w zegarek, który rodzina – wraz z certyfikatem – przechowuje z wielkim pietyzmem. Maszyna pozostaje w charakterze rodzinnej relikwii, nieużywana, ale regularnie nakręcana i czyszczona – lśni. Osiemdziesięcioletni kieszonkowy Tissot z rodowodem. Cud malina.
[Zdjęcie powojennego Tissocika sam zrobiłem sobie na pamiątkę, które niniejszym pomieszczam].