Kłaść czy rzucać?

Lubię czasem uczepić się na ambonie jednego małego słówka – jak greckie „the”. Nie tylko diabeł tkwi w szczegółach. Miłość też.

Pogrzeb króla Kazimierza Wielkiego opisuje w kronice Jan Długosz. 19 listopada 1370 roku ze wszystkich kościołów krakowskich ruszają procesje, które łączą się w jeden kondukt, ciągnący za wozem, na którym spoczywa ciało króla. Są tam rycerze z chorągwiami, mężowie z woskowymi świecami. I nieprzebrane tłumy gawiedzi. Są specjalni słudzy na koniach, którzy rzucają na prawo i na lewo grosze miedziane. Tłum schyla się po te grosze, dzięki czemu nie hamuje pochodu, ale – schylając się – daje mu drogę. Ten sposób na rozpraszanie tłumu przy uroczystościach jest bardziej wzniosły, niż rozganianie gapiów przy pomocy pałek – napisze później Cat-Mackiewicz w swoich „Herezjach i prawdach”.

Przypomniało mi się to groszy sypanie w kontekście Ewangelii, gdzie Jezus mówi: nikt nie ma większej miłości niż ta, gdy ktoś życie oddaje za przyjaciół (J 15,13). Biblia Tysiąclecia tłumaczy „oddaje”. W oryginale greckim jest krótkie słowo „the” (nie ma nic wspólnego z angielskim rodzajnikiem). „The” po grecku znaczy „kłaść”, „położyć”. To piękne słowo, głębokie. Można swoje życie komuś rzucić z pretensjami, z pogardą, z niechęcią, z przymusu. Można rzucić swoje życie, jak miedziaki w tłum – żeby się odczepili, żeby dali mi spokój, żeby nie mówili potem. Ale miłość liczy się życiem położonym, a nie rzuconym. Żeby coś położyć, trzeba się pochylić, uniżyć. Kiedy coś się oddaje, mówi się „masz”. Kiedy coś się kładzie przed kimś, mówi się „proszę”. Na tym polega miłość.

Lubię czasem uczepić się na ambonie jednego małego słówka – jak to greckie „the”. Nie tylko diabeł tkwi w szczegółach. Miłość też.