Co łączy św. Wojciecha ze skrytobójcą, cyframi arabskimi i pewnym oficerem Wehrmachtu?
Święty Wojciech był kumplem cesarza Ottona III. Zaprzyjaźnili się w szkole, którą prowadził biskup Adalbert w Magdeburgu. Do tej przyjaźni jeszcze wrócimy.
Adalbert zrobił na Wojtku ogromne wrażenie. Stał się jego mentorem i duchowym przewodnikiem. Podczas bierzmowania Wojciech przyjął jego imię i takim się odtąd częściej posługiwał. W późniejszym czasie przez niefrasobliwość leksykalną uznano, że „Adalbertus”, to łaciński odpowiednik słowiańskiego „Wojciecha”. Gdy dziś zajrzymy do ksiąg metrykalnych w kancelarii parafialnej, znajdziemy w nich – wówczas, gdy pisano jej jeszcze po łacinie – imię „Adalbertus” w tych przypadkach, w których mowa o Wojciechu. Ale na własne oczy widziałem też wpisy w rodzaju „Voitechus”. Dziś księgi pisze się po polsku. A w czasie II wojny światowej i okupacji trzeba było pisać po niemiecku.
Wojciech został biskupem Pragi mając zaledwie 27 lat. Brakowało mu trzech do wymaganej trzydziestki. Dostał specjalną dyspensę. Ale mu w tej Pradze nie szło. W sumie uciekał stąd dwukrotnie – raz, bo chciał, drugi raz, bo musiał. Za pierwszym razem rozeźlony tym, że nikt go nie słucha, poszedł do Rzymu powiedzieć papieżowi, że on ma już dość tej roboty. Pozbierał się jednak jakoś. Pomogli mu benedyktyni, których regułę życia przyjął. Za drugim razem musiał uciekać z Pragi po tym, jak rzucił klątwę na gości, co nie szanując prawa azylu wywlekli z kościoła kobietę wcześniej pochwyconą na grzechu i ją przed tym kościołem utłukli.
Wojciech szedł do Ziemi Świętej. Ale nie doszedł. W drodze natknął się na pustelnię niejakiego Nila Młodszego, żyjącego samotnie mnicha greckiego, co osiadł niedaleko Monte Cassino. Kiedy mu powiedział, że idzie do Jerozolimy, ten go wyśmiał, rzucając cytatem ze świętego Hieronima:
– Nie to, że się było w Jerozolimie, lecz to, że się w Jerozolimie cnotliwie żyło jest chwalebne i zbawienne.
I namówił go Nil, żeby wstąpił do benedyktynów. Co też Wojciech uczynił.
Chociaż Wojciech spotkał pustelnika Nila nieopodal Monte Cassino zastanawiać może, dlaczego nie przystał właśnie do tamtejszych benedyktynów, tylko wrócił do Rzymu i zapukał do furty klasztoru na Awentynie. Bo nie lubił tych z Monte Cassino. A nie lubił, gdyż mu podpadli. Wojciech poprosił ich o nocleg. Kiedy montekasinowski opat dowiedział się, że jest biskupem, zaczął go przymilnie prosić, by zechciał wyświęcić na kapłanów kilku braci zakonnych. Zapytany, dlaczego nie zwróci się do miejscowego biskupa, opat odpowiedział, że…, hm…, trochę są ze sobą skłóceni. Na co Wojciech być może wykonał jakiś mało dostojny gest, dając do zrozumienia, że on nie zamierza robić cokolwiek bez wiedzy i zgody głowy miejscowego Kościoła. Kwas się zrobił. I dlatego potem, w drodze powrotnej, omijał Monte Cassino szerokim łukiem.
Tymczasem Czesi zaczęli monitować papieża o biskupa. Papież wydał Wojciechowi nakaz powrotu do Pragi. Z tym, że gdyby nie mógł, na przykład dlatego, że go rodacy nie chcą, to może sobie gdzieś powędrować na misje. Wojciech wybrał opcję drugą. Trochę czasu mu to zajęło. Bo po drodze z Rzymu postanowił jeszcze parę fajnych adresów we Francji zaliczyć. Odwiedził zatem groby św. Marcina w Tours i św. Dionizego w Saint Denis. Aż dotarł na dwór swojego kumpla Ottona III. A kiedy chłopaki powspominali już szkolne czasy i pośmiali się z psorów, Wojciech ruszył do Prusów, żeby ich ochrzcić. Po drodze, za radą Ottona, zajrzał jeszcze do księcia Bolesława Chrobrego, który namawiał Wojciecha, żeby został biskupem w jego księstwie. Bo jeszcze żadnego nie ma. Wojciech się wymigał, że nie ma czasu, bo musi iść na misje. I poszedł.
Wiosło, to było tylko ostrzeżenie. Niemal natychmiast po przybyciu w okolice (prawdopodobnie) Elbląga, kiedy pojawiły się trudności komunikacyjne natury językowej, jeden z tubylców zdenerwowany zdzielił Wojciecha w plecy lub nawet w głowę wiosłem. W sumie nic wielkiego się nie stało. Ale nazajutrz Wojciecha i jego towarzyszy otoczyła zgraja pogańskich Prusów. Jeden z nich zatopił w jego piersi włócznię. Jego śladem poszło jeszcze pięciu innych. Tradycja mówi, że tym pierwszym był pogański kapłan Sicco. To dziwne imię. Może być nazwą własną. Może oznaczać tego, który chodzi, udziela rad i pouczeń. A może też łączyć się z łacińskim „siccarius”, które znaczy „skrytobójca”. Dlatego świętego Wojciecha przedstawia się z wiosłem, czasem też z włócznią.
Kiedy tylko Otton III dowiedział się o śmierci swojego przyjaciela, zaraz napisał list do papieża Grzegorza V z prośbą, żeby go kanonizował. Grzegorz V był pierwszym Niemcem na Stolicy Piotrowej. Objął ją dlatego, że kiedy umarł poprzednik – Jan XV – akurat Otton III przebywał w Rzymie i pochwalił się, że ma kandydata nie do odrzucenia. Kardynałowie pochwycili ten pomysł i tak oto wybrali owego Bruna z Karyntii, który przyjął imię po papieżu Grzegorzu Wielkim. To się zdarzyło 3 maja 996 roku. Gdy wszystko ułożyło się po myśli Ottona, ten uznał, że nic nie stoi na przeszkodzie, aby nowo wybrany papież koronował go na cesarza. Ceremonia nastąpiła w Bazylice Świętego Piotra 18 maja 996 roku. Aha, no i jeszcze jedno: Otto i Bruno (Grzegorz) byli kuzynami.
Grzegorz V przyjął list od kuzyna Ottona, ale nie zdążył już kanonizować Wojciecha, gdyż wcześniej był umarł. Niektórzy podejrzewali, że od trucizny. Inni przekonywali, że to z powodu zwykłej malarii. Kanonizacją Wojciecha zajął się kolejny papież – Sylwester II. Był francuskim filozofem i matematykiem. To on wprowadził do użytku w Europie cyfry arabskie i system dziesiętny. Idąc ręka w rękę z Ottonem III marzył o odbudowie cesarstwa rzymskiego jako uniwersalnej monarchii chrześcijańskiej. A konkretnie, to właśnie on powołał do życia archidiecezję gnieźnieńską, stawiając na jej czele brata Wojciechowego – Radzima – oraz diecezje w Kołobrzegu, Wrocławiu i w Krakowie.
Często słyszy się, że Wojciech jest pierwszym w historii świętym, kanonizowanym przez papieża. To nieprawda. Jest drugim. Pierwszym był św. Ulryk, kanonizowany przez Jana XV w roku 993. Sylwester II kanonizował Wojciecha sześć lat później. A w ogóle toczą się spory o to, czy to można nazwać kanonizacjami. Do tej pory o przyznaniu tytułu świętego decydowali biskupi w odniesieniu do wiernych ze swoich diecezji. Ekshumowano szczątki świątobliwych, przenoszono je do ołtarzy, albo do krypt w kościołach. I odtąd otaczano czcią. Zarówno Ulryk jak i Wojciech są przypadkami, które przynajmniej ocierają się o Rzym. W XI wieku takich historii jest coraz więcej. Aż w XII wieku papież Eugeniusz III zastrzega prawo kanonizacji wyłącznie dla papieży, co potwierdza Sobór Laterański w roku 1215.
Wróćmy jeszcze do naszych kumpli. W roku 1000 odbył się słynny Zjazd Gnieźnieński. Już wiemy, chodziło o reaktywację tego cesarstwa rzymskiego. Przy okazji Bolesław Chrobry sprezentował Ottonowi kawałek jego przyjaciela, a dokładnie relikwie ramienia świętego Wojciecha. Kiedy to wszystko już się skończyło, Otton III zbudował w Rzymie, na Wyspie Tyberyjskiej, kościół ku czci świętego Wojciecha. Tam umieścił część tych relikwii. Reszta poszła do Akwizgranu.
Resztą relikwii nie nacieszyliśmy się długo. Bo w roku 1038 Czesi zrobili najazd na Gniezno i nam świętego Wojciecha zwyczajnie zrabowali. Był nawet taki motyw, że głowa jednaj w Gnieźnie została. Choć Czesi utrzymywali, że w Pradze takoż głowę mają. Ja bym ich pogodził sugerując, że ta w Pradze, to głowa Wojciecha gdy był dzieckiem, a ta w Gnieźnie – to już pozostałość po dorosłym męczenniku. Ale mnie nikt nie pytał.
W każdym razie w okresie międzywojennym prymas Hlond uprosił kawałek kości św. Wojciecha z tego kościoła na Wyspie Tyberyjskiej w Rzymie – bo z Czechami nijak nie szło się dogadać. I z Rzymu te relikwie otrzymał. W okresie okupacji niemieckiej obawiano się, że gestapo zrabuje relikwiarz z zawartością. Przeszmuglowano go więc z Gniezna do Inowrocławia, a operacją zajął się namówiony przez jednego z gnieźnieńskich księży… żołnierz Wehrmachtu niejaki Urban Telen.