To nie było imię, ale określenie miejsca pochodzenia.
O mieszkance Warszawy mówimy, że „warszawianka”. Tak samo Ewangelia aż dwanaście razy wspomina Marię („Mariam” albo „Miriam”) „Magdalenę” czyli pochodzącą z Magdali. Oczywiście Ewangelia nie używa cudzysłowu, bo w najstarszych odpisach nie ma w niej w ogóle żadnych znaków interpunkcyjnych, ani nawet dużych liter czy odstępów między wyrazami – tak się śmiesznie wówczas pisało.
Magdala – ta miejscowość leżała około sześć kilometrów od Kafarnaum, gdzie Jezus kwaterował podczas sporej części swojej publicznej działalności. Magdala leżała na skraju równiny Genezaret (Ginnosar). Równina ciągnie się wzdłuż Jeziora Genezaret, pokryta zielenią i plantacjami bananów i pomarańczy, a ludzie mówią, że jeżeli jest raj na ziemi, to jest nim równina Genezaret.
Magdala była w czasach Jezusa liczącą cztery tysiące mieszkańców osadą rybacką z flotyllą blisko 250 łodzi. Złowione ryby suszono i solono, żeby je móc przechować i sprzedać dalej. Dlatego miejscowość nazywano Magdal Nunaja („wieża ryb”), albo po grecku Tarichea („miasto solonych ryb”). Zrazu żydowska miejscowość już w czasach Jezusa ulegała procesowi hellenizacji. Niebawem, podczas powstania żydowskiego, została zdobyta przez Rzymian (kwaterę miał tutaj słynny późniejszy historyk żydowski Józef Flawiusz). I tak zaczął się jej upadek. Jeszcze w czasach starożytnych w miejscu, gdzie stał dom Marii Magdaleny zbudowano kościół. Potem było jeszcze osiedle muzułmanów. Ale ostatecznie, do naszych czasów, nie dotrwało nic. Tylko trochę ruin, w których grzebią franciszkańscy archeolodzy. To w sumie i tak coś więcej, niż z położonej kawałek dalej Betsaidy, z której pochodzili apostołowie Piotr i Andrzej, z której tak bardzo nic nie zostało, że dzisiaj nawet do końca nie wiadomo, gdzie dokładnie się znajdowała.
Szkoda, że papież Grzegorz Wielki nie zajmował się produkcją proszku do prania. Posiadał bowiem umiejętność łączenia 3 w 1. I tak Marię Magdalenę utożsamił zarówno z siostrą Marty i Łazarza z Betanii oraz z kobietą nienajcięższych obyczajów, która tuż przed Wielki Tygodniem obyła stopy Jezusa łzami, wytarła je włosami i namaściła olejkiem. Już z pięćset lat temu teologowie zaczęli rwać włosy z głowy, że tak nie można, że to nie jedna i ta sama, ale trzy różne postaci. Ale wytłumacz tu komu. Stąd też poszło przekonanie, że skoro Jezus wyrzucił z Marii Magdaleny siedem złych duchów (Łk 8,2), to ona ladacznica była, tfu. Tymczasem współczesna egzegeza snuje przypuszczenia, iż egzorcyzm mógł dotyczyć nie tyle nieobyczajnego prowadzenia się, co raczej jakiejś ostrej postaci epilepsji, podobnie jak w przypadku córki Syrofenicjanki (Mk 7,25nn) i bezimiennego chłopca, spotkanego zaraz po Przemienieniu (Mk 9,14nn). Nie ma w Ewangelii żadnych dowodów, że Magdalena była nawróconą ladacznicą, chociaż jako taką przedstawia ją literatura i przede wszystkim sztuka, również w naszych kościołach.
Co mnie najbardziej urzeka w postaci Marii Magdaleny? Niedzielny poranek. Kiedy myśląc o Jezusie, o jego śmierci, pogrzebie i zapowiedzianym zmartwychwstaniu, powiedziała sobie: nie ma na co czekać, trzeba zacząć szukać. I poszła do grobu. I „widziała Pana”. Gdyby dale siedziała i czekała, ani apostołowie, ani my nie wiedzielibyśmy o Zmartwychwstaniu.
Maria Magdalena uczy: nie czekaj, szukaj.
Boli cię? Nie czekaj, aż przejdzie. Szukaj lekarstwa.
Pada? Nie czekaj na pogodę. Szukaj parasola.
Jesteś głodny? Nie czekaj pomocy. Szukaj roboty.
Ktoś cię obraził? Nie czekaj na przeprosiny. Szukaj tego człowieka i sam wyciągnij rękę.
Nie ma na co czekać. Trzeba zacząć szukać.