Przekupnie i bankierzy

Kogo Jezus wypędził ze świątyni? I dlaczego?

Świątynia to w ujęciu biblijnym dość szeroki obszar, obejmujący nieregularny prostokąt o wymiarach (w sporym przybliżeniu) 480×300 metrów. Ponad trzecią część tego obszaru, od strony południowej, zajmował dziedziniec pogan. Od części, do której mogli wejść Żydzi oddzielała go jedynie balustrada. To właśnie tutaj zasiadali kupcy i bankierzy. Czym się zajmowali?

Kupcy sprzedawali zwierzęta ofiarne: woły, owce i gołębie. Nieszczęśliwe jest tłumaczenie biblijnego „boas” (łacińskie „boves”) – dosłownie oznacza to „bydło”. Z kolei „wół” w języku polskim oznacza wykastrowanego samca bydła domowego. Takich zwierząt Izraelici nie znali, Prawo Mojżeszowe zabraniało bowiem kastracji i wszelkiego okaleczania zwierząt. Cóż – kwestia tłumaczenia. Handlarze bydła wychodzili naprzeciw potrzebom pielgrzymów, którzy przybywając do świątyni chcieli złożyć przepisane prawem ofiary. By tego dokonać nie musieli tarabanić się z przychówkiem. Wystarczyło, że mieli pieniądze – zwierzęta na ofiarę mogli zakupić na miejscu.

Z bankierami też jest pewien kłopot językowy. Dosłownie chodzi bowiem o „zmieniaczy pieniędzy”. To nie byli ludzie, którzy udzielali pożyczek albo zakładali lokaty. Zwyczajnie zamieniali pieniądze znajdujące się w powszechnym użyciu na rytualnie czyste. Te pogańskie nosiły na sobie wizerunki ludzi lub zwierząt. To znów urągało Prawu Mojżeszowemu. Kapłani wrzucający w imieniu ofiarodawców datki do skarbon brali do ręki tylko koszerne szekle z wizerunkiem palmy, ewentualnie jeszcze greckie didrachmy – w ich przypadku przymykali oko na wizerunek wielkookiej sowy. Na przenośnych ławkach (nasz „bank” pochodzi od włoskiej ławki – „banco”) rozkładali przykładowe monety, które wymieniali. Zapas pieniędzy trzymali w workach pod ławkami. Przy okazji wymiany pobierali marżę w wysokości około 10 procent jej wartości – z tego żyli. Wymianą pieniędzy trudnili się głównie Grecy, tworząc nawet coś w rodzaju stowarzyszenia czy kartelu. Zarówno kupcy jak i bankierzy musieli płacić na rzecz świątyni dość wysokie dzierżawy z tytuły używania miejsca na swoją działalność. Ta jednak i tak pozostawała mocno dochodową.

Z ewangelijnych opisów wynika, że Jezus urządził w świątyni niezłą zadymę: niczym protestujący rolnicy, obrzucający sieczką albo pryskający gnojówką kordony policyjne. Okładanie biczem z powrozów, rozwalanie straganów i ławek z pieniędzmi, pokrzykiwanie i wygrażanie – to musiało wstrząsnąć świadkami. I zapewne taki był zamiar Jezusa.

Czy zastanawialiście się kiedyś jak często Jezus się denerwował? Ja pamiętam chyba tylko dwa przypadki. Najpierw kiedy Piotr zaczął Go pouczać, żeby nie opowiadał historii o swoim cierpieniu i ukrzyżowaniu. Jezus zareagował ostro: zejdź mi z oczu szatanie! Drugi raz puściły Mu nerwy właśnie w świątyni. Oba te przypadki łączy fakt, że człowiek układa sobie sprawy po swojemu. I taki jest sens oczyszczenia świątyni. Przecież handel zwierzętami i wymiana pieniędzy odbywały się tutaj zgodnie z przyjętymi przez zarządzających świątynią ustaleniami. Wszystko było w porządku. Ale nie w porządku jest, jeżeli człowiek kupczy z Panem Bogiem: byłem grzeczny, posłuszny, należy mi się, daj mi to, o co cię proszę, przecież zasłużyłem.

Trochę tak, jak w żydowskim dowcipie o Abramku, który się modlił:

– Haszem, jeśli pozwolisz mi wygrać milion na loterii, obiecuję, że połowę tej kwoty ofiaruję na synagogę. A gdybyś mi nie wierzył, to od razu potrąć sobie te pół miliona, a mnie pozwól wygrać pozostałe pięćset tysięcy…

Pan Bóg się nie denerwuje, gdy grzeszymy. Co najwyżej jest mu smutno. Pan Bóg się denerwuje, kiedy bezczelnie próbujemy z nim coś utargować, uhandlować. Dzieci nie znajdują miejsca w domu Ojca dlatego, że za nie zapłaciły. Ale z tego powodu, że Ojciec je kocha. Nie dlatego, że im się należy. Ale z tego powodu, że On chce. Dom Ojca, to nie hipermarket. Taki jest paradoks Bożego Miłosierdzia.