FLORIAN

Nie trzeba być politykiem, żeby lać wodę. W dodatku pożytecznie i z sensem.

-Którego wybrać? – drapał się po brodzie papież Lucjusz, krążąc po kaplicy, której mury obejmowały sarkofagi męczenników z czasu najbardziej krwawego w dziejach prześladowania chrześcijan, za panowania cesarza Dioklecjana, na początku czwartego wieku. Przyjaciel papieża z dalekiego Krakowa – biskup Gedko – przysłał bowiem list z prośbą od miejscowego księcia, Kazimierza, o relikwie któregoś rzymskiego martyra, by swoją obecnością jego księstwu zaszczyt uczynił, wziąwszy je w opiekę.

– Kogo wybrać? Czyje kości unieść z grobu, wyprawić w podróż daleką, pod pieczą biskupa Modeny, Idziego, który w sam raz w Wiecznym Mieście przebywał i do północnego grodu pojechać się zgodził.

Wtem jedna z płyt grobowych, sama z siebie, odchyliła się ze zgrzytem. Z sarkofagu dłoń się wysunęła. Papież Lucjusz, naturalny strach przemógłszy, podszedł zaciekawiony. Kostki palców kartkę trzymały.

– Ja pojadę do Krakowa! – odczytał wiadomość dostojnik, uświadamiając sobie, że oto stoi przed grobowcem oficera rzymskiego, Floriana, który odmówiwszy złożenia ofiary pogańskim bałwanom, był sieczony rózgami, ciało mu wyrywano po kawałku rozżarzonymi w ogniu szczypcami, a w końcu, kamień młyński uwiązawszy u szyi, rzucono go w nurty rwącej rzeki, w której utonąwszy, żyć przestał. Świątobliwa wdowa, Waleria, jego ciało, co spłynęło z nurtem, z wody dobyła, pogrzeb godny mu uczyniła, dzięki czemu relikwie męczennika zachowały się aż do tej pory.

Książę Kazimierz wraz z biskupem Gedką wyszli naprzeciw poselstwu z relikwiami Foriana daleko jeszcze poza mury Krakowa. Potem szli na czele procesji do królewskiego grodu. Jednak we wsi kleparz, na podgrodziu, woły ciągnące wóz z relikwiami Florianowemi stanęły, niczym porażone i nie dało się ich ruszyć z miejsca, póki książę wraz z biskupem solennie nie obiecali, że w miejscu tym zbudują zacną świątynię ku czci męczennika. Zaraz też woły ruszyły i Florian drogą, która dziś wiodłaby przez Plac Matejki z Pomnikiem Grunwaldzkim, Barbakan zwany Rondlem, Bramę i ulicę Floriańską, Rynek i ulicę Grodzką na królewskie wzgórze Wawelskie, do tutejszej katedry, zawieźć się pozwolił.

Kościół Florianowy niebawem na Kleparzu stanął, tak, iż następca Gedki, biskup Wincenty Kadłubek, jakiś czas później jego mury świętymi olejami pomazał, a historię tę, którą jeszcze później mistrz Jan Długosz, podkrasił, w swojej kronice upowszechnił, mieszając fakty z legendami, jako i ja w tym miejscu uczyniłem.

I jeszcze dwie rzeczy dopowiedzieć się ośmielę.
Pierwsza: tę samą drogę przebywali potem kolejni królowie, dokonując ingresu na wzgórze wawelskie: szli uroczystym orszakiem z kościoła Florianowego na Kleparzu na Rynek i ulicę Grodzką, a szlak ten do dziś nazywają Drogą Królewską.
Druga: był rok 1528. Nie wiadomo kto – dzieciak niesforny, kmieć safanduła albo baba jaka zauroczona – ogień w izbie zaprószywszy, pożar wzniecił, który wraz z wiatrem kolejne chałupy obejmując, żwawo przesuwać w stronę Krakowa się począł. Żywiołowi sprzyjała gęsta zabudowa i bezradność mieszkańców. Królewski gród, w walce z ogniem nieobyty, zrobił to, co wysiłku niewiele wymagało: zaczął się modlić. Widać – czynił to z wiarą – bowiem żywioł zatrzymał się na murach kościoła Florianowego na Kleparzu, ani o piędź dalej się nie posunąwszy. Miasto było ocalone od ognia, co przypisano Florianowi, odtąd czczonemu w sporej części Europy jako orędownik, co z trzymanego w ręku dzbana, żagwiące dachy kamienic i kościołów wodą polewa, nam namiętności cielesne ugasić pomagając, a i mężów strażackich, co z kurem niszczącym walczą, po wsze czasy wspomagając.

Tak to, Panie Boże, daj nam na zawsze. Amen.