Dwa mam pączkujące wspomnienia z dzieciństwa.
Pierwsze, to sklepik z pączkami na ulicy Kolejowej w Oświęcimiu, nieopodal dworca. Pączki były po dwa złote (za Gierka), duże, z kroplą powidła różanego w środku – prawdziwego, rozsiewającego wokół tak samo mocny aromat, jak bułgarskie perfumy mojej mamy, wypełniające fiolkę chowaną w drewnianej kolumience podobnej do minaretu. Gdy udało się wcisnąć do pączkarni na Kolejowej, żeby poprosić o pączka, pani pytała zawsze: z lukrem czy z cukrem pudrem? Żeby serca nie obciążać trudem wyboru, najlepiej było kupić dwa – jeden z cukrem pudrem i jeden z lukrem (ale z taką solidną skorupą lukrową, a nie jakimiś smarkami). Jednak to już wymagało czterech złotych i wystawiało niezwykle mocno na próbę pacholęcą duszę krakoskiego centusia, z której cieniem muszę zmagać się do dziś…
Drugie pączkujące wspomnienie dotyczy mojej cioci. Ciocia po zakończeniu skrzypaczej edukacji w krakoskiej akademii dostała przydział pracy (tak to onegdaj leciało) w katowickiej Orkiestrze Polskiego Radia. Jakiś czas później przeniosła się do filharmonii w Opolu. Podczas odwiedzin zajmowała nas opowieściami o doświadczeniach kultury i tradycji Śląska – zrazu Górnego a następnie Opolszczyzny. Te folklorystyczne opowieści, w których lingwistyka gwarowa zajmowała poczesne miejsce – zapewne ze względu na doskonały słuch cioci – zaczynały się zazwyczaj od anegdoty żywcem wyjętej ze śląskiej pączkarni:
– Cień topry! Jest pączki?
– Som.
– To poprosza dwóch…
Ciocia przytaczała ową konwersację stosując ciężki akcent tudzież cudownie grasejując – po germańsku bardziej, niż z francuska. Dziś domyślam się, że zapewne chodziło w tym dowcipie o jeden z lukrem i o jeden z cukrem pudrem – razem cztery złote.