Marek – to zacne imię, kojarzone z Ewangelistą, którego Dzieje Apostolskie nazywają także Janem Markiem.
Według tradycji, to on był owym człowiekiem z dzbanem, który wskazał uczniom szykującym ostatnią wieczerzę drogę do wieczernika (Mk 14,13). On także miał być owym młodzieńcem, który obecny przy pojmaniu Jezusa w Ogrodzie Oliwnym odziany był tylko w prześcieradło, zaś gdy chciano go schwytać zostawił prześcieradło – jak schwytana jaszczurka odrzuca ogon – i nago umknął prześladowcom (Mk 14,52). Już dawno temu rozpowszechniła się opinia, że do rodziny Marka należał zarówno dom z wieczernikiem jak i ogród oliwny, w którym modlił się – zapewne nie jeden raz – Jezus. Po Pięćdziesiątnicy Marek usługiwał Pawłowi. Potem był przy Piotrze jako tłumacz w Rzymie. Pewnie za namową słuchaczy spisał to, co opowiadał o Jezusie Piotr: mało nauk i mów Mistrza, mnóstwo faktów. Tradycja utrzymuje, że po męczeństwie Piotra osiadł w Egipcie, tutaj został biskupem Aleksandrii i też skończył jako męczennik. Kilka wieków później kupcy italscy, podróżując po okolicy, zbierali relikwie świętych, zatroskani o ich los – nie zawsze słusznie. W ramach akcji „uratowali” również relikwie świętego Marka, uwożąc je do Wenecji, gdzie cześć odbiera do dziś.
Co innego marek. Tak, pisany małą literą. W staropolszczyźnie, to pokutująca dusza zmarłego – zresztą od „zmarłego” wziął się „marek” oraz „mary”, na które składano nieboszczyka. Stąd mamy „nocnych marków – tak, też małą literą. To duchy, które wałęsają się po nocy, strachu napędzając. Nie do końca wiadomo, jaką literą napisać, że ktoś „tłucze się jak marek po piekle”, czyli hałaśliwie manifestuje swą niezgrabność. Bo w zasadzie skojarzyć to powiedzenie można z duszą pokutującą, ale w literaturze dawnej jest także zupełnie dziś zapomniany dialog „Historia Marka pijaka”, z którego zwrot ten pochodzi. Więc pewnie można tak i tak.
Z markiem kojarzą się marzenia. Jeśli kogoś po nocach straszy marek, to przecież wiadomo, że chodzi o kogoś lub coś, co realnie nie istnieje, co się tylko przywidziało albo o czym się intensywnie myśli. Stąd mamy też senne marzenia oraz marzenia w ogóle. A o konieczności dystansu do nich przekonuje inne star porzekadło: „Bóg – wiara, sen – mara”.
I tak przez „marę” przechodzimy od „marka” do „marki”. Dawniej mianem tym określano jednostkę wagową szlachetnych kruszców, a później także środek płatniczy – marki mieli onegdaj Austriacy, Niemcy czy Finowie. Stąd „marka”, to także dobra opinia, synonim jakości i dobrego gatunku, wreszcie znak firmowy albo nawet nazwa jakiegoś zacnego producenta. Marką nazywano także znaczki pocztowe, żetony i bilety. Ciekawą formą tych ostatnich była „kontramara” – specjalny bilet teatralny, który pozwalał opuścić przybytek muz w trakcie antraktu w celach gastronomicznych lub higienicznych, by następnie wrócić na swoje miejsce. Ubodzy studenci krakoscy kupowali bilet do teatru do spółki we trzech albo w pięciu. Kolejne akty oglądał każdy po kolei, ich treść relacjonując pozostałym. Podczas przerw po prostu wychodzili i następnemu przekazywali kontramarę. Ścigali ów proceder bileterzy, czego ślad pozostał w zacnej przyśpiewce biesiadnej, zaczynającej się od słów „wszystkie rybki śpią w jeziorze”. W jej dalszej części znajduje się taki oto urywek „a ty stary nie kręć gitary, nie zamieniaj kontramary”. I to właśnie o to chodzi.