Powszechnie, choć niepoprawie mówi się na nią „poisencja”. Ziele nie tylko uchodzi za gwiazdę cudownej nocy, ale nawet ma swoje święto – akurat na Matkę Boską z Guadalupe.
Mamy czasy chrystianizacji Meksyku. Na Pasterkę do franciszkańskiego kościoła idzie z dorosłymi dwójka dzieci – Pepita i jej kuzyn Pedro. Pepita całą drogę zrzędzi, że nie ma nic, co mogłaby ofiarować Dzieciątku. Pedro ma tego dość, przeskakuje przydrożny rów i zrywa naręcze rosnących wszędzie dookoła chaberdzi z małymi kwiatuszkami i czerwonymi listkami, które układają się w kształt gwiazdy. Wręcza rozżalonej kuzynce i mówi, że nieważne, czy podarunek dla Dzieciątka ma wielką wartość, ale musi być dany od serca. Pepita zanosi bukiet do kościoła i kładzie u stóp żłobka. W jednej chwili czerwone listki niczym gwiazdy na niebie zaczynają rozsiewać nieziemski blask wokoło.
Kiedy na początku XIX wieku do Meksyku przybył pierwszy ambasador Stanów Zjednoczonych, zwrócił uwagę na rosnące dziko dookoła wdzięczne kwiatuszki, które w tym klimacie potrafią wystrzelić nawet na trzy metry wysoko. Opowiedziano mu historię Pepity i Pedra. Panu ambasadorowi tak spodobało się ziele i świąteczna jego historia, że zabrał sadzonki w rodzinne strony. Rozmnażał je, obdzielał nimi znajomych. Roślinka wkrótce zdobyła serca tysięcy Amerykanów i stała się nieodłącznym symbolem Bożego Narodzenia. Zwano ją po meksykańsku Gwiazdą Betlejemską albo po amerykańsku poinsecją – na cześć pana ambasadora, który nazywał się Poinsett – Joel Robert Poinsett. Był nie tylko politykiem, ale też botanikiem, podróżnikiem (gościł w Moskwie jeszcze przed jej pożarem w czasach napoleońskich, zwiedzał wycieki ropy w Baku, a następnie pomagał budować państwowość Chile i w ogóle był strasznie zasłużony).
U nas często słyszy się, że to „poisencja”. Może dlatego, że łatwiej to wymówić czy zapamiętać, niż poinsecja? A może ktoś skojarzył z angielskim „poison” co znaczy „trucizna”, bo powszechnie uważa się piękną roślinkę za trującą, choć niesłusznie. Niektóre gatunki mają lekkie właściwości obstrukcyjne, ale żaden z nich nie stanowi zagrożenia dla życia. Są natomiast bardzo lecznicze: wymiotnie i przeczyszczająco działają, gdy się je spożywa, a zmiażdżone liście stosuje się na wszelkie wysypki, uczulenia i ukąszenia owadów. W każdym razie te oryginalne poinsecje w Meksyku. Bo to, co sprzedaje się u nas, jest już kolejną mutacją hodowlaną, a są ich w świecie i w Europie setki a może i tysiące. Często w swojej nazwie mają „jingle” – czyli „dźwięczenie” – takie, jak w zimowej piosence o dżinglbelsach, czyli jazgocie dzwoneczków, które przytwierdza się do uprzęży koni ciągnących sanie.
Wróćmy do rodzinnego Meksyku. Tutaj, w związku z legendą o Pepicie i Pedro o poinsecji mówi się jeszcze inaczej, że to „kwiat błogosławionej nocy”. Na półkuli zachodniej obchodzi się nawet specjalny „Dzień Poinsecji”. To 12 grudnia. W Stanach Zjednoczonych utrzymują, że to na pamiątkę pana ambasadora Poinsetta, który umarł 12 grudnia (w 1851 roku). A tymczasem w Meksyku w tym dniu przypada największe święto maryjne – Matki Boskiej z Guadalupe (to dzień rocznicy objawień z roku 1531).
Tak więc poinsecja nie jest poisencją. Jej listki, zwane przykwiatami, od z górą pół tysiąca lat rozświetlają cudowną noc Bożego Narodzenia. Są doniczkową wersją proroctwa Balaama z Księgi Liczb o Nowej Gwieździe z rodu Jakuba, oznaczającej Chrystusa-Zbawiciela. Wcale nie jest poinsecja tak toksyczna, jak o niej mówią i preparowanie z niej trucizny na teściową, zięcia albo sąsiada, co petardami strzela nie ma większego sensu, bo jej konsumpcja w najgorszym wypadku skończy się obściskiwaniem łazienkowej porcelany. Albo wyleczeniem pryszczy.