Język niemiecki do końca świata będzie brzmiał w Auschwitz jak język piekła…
28 maja 2006 roku w byłym KL Auschwitz modlił się papież Benedykt XVI.
Namiot i tęcza
Miałem okazję być blisko. Odpowiadałem za organizację biura prasowego: ogromnego namiotu z miejscami do pisania (stoły przywieźliśmy z pobliskiej parafii w Brzezince), z dostępem do prądu i internetu.
Namiot oczekiwał w napięciu: co powie papież – z pochodzenia Niemiec – w tym miejscu? Uderzyło to, że przemawiał po… włosku. Może dlatego, że język niemiecki do końca świata będzie brzmiał w Auschwitz jak język piekła. Benedykt wyjaśnił: jestem tu dziś, aby prosić o łaskę pojednania, aby prosić przede wszystkim Boga, bo tylko on może otworzyć i oczyścić ludzkie serca, ale również ludzi, którzy tu cierpieli.
Zapamiętałem jeszcze, że cytował słowa Sofoklesowej Antygony: „Nie jestem tu, aby razem nienawidzić, lecz by razem miłować”.
I zapamiętałem tęczę. Dzień był dość pogodny. Było ciepło. Tymczasem przed samym przybyciem Benedykta do byłego obozu pojawiły się chmury i ciepły, majowy deszcz. A kiedy papież przechodził wzdłuż tablic upamiętniających poszczególne narody w Birkenau, na niebie pojawiła się tęcza. Kiedy w grudniu tego samego roku Benedykt w kolegium kardynalskim przedstawiał bilans wydarzeń kończącego się roku, przypomniał ten przejmujący znak:
- Wielkim pocieszeniem było dla mnie ukazanie się na niebie tęczy, wówczas gdy w hiobowym geście wołałem do Boga w obliczu grozy tego miejsca, w przerażeniu wobec pozornej nieobecności Boga, a jednocześnie w przeświadczeniu, że nie przestaje On, również w Swym milczeniu, być i trwać przy nas.
Rocznica
Przez przypadek – bo nikt tego wcześniej nie planował – Benedykt był w byłym KL Auschwitz w dniu, w którym minęła 65. rocznica osadzenia w obozie zagłady o. Maksymiliana Kolbego.
Jest niedzielny wieczór 28 maja 1941 r. Do obozu Auschwitz przybywa transport więźniów politycznych z Warszawy. Esesmani wyrzucają ich z bydlęcych wagonów, bijąc i przeklinając ustawiają w kolumnę, a potem szczując psami i okładając kolbami karabinów prowadzą na plac apelowy. Tu najpierw sprawdza się obecność. Po wywołaniu nazwiska więzień musi przebiec wzdłuż szpaleru esesmanów. Każdy z nich batogiem albo okutym w ołów rzemieniem bije biegnącego po głowie. Na noc zamykają ich – ponad trzystu ludzi – w łaźni. Jest ciasno i brakuje powietrza. Niektórzy mdleją.
Piekło
Nazajutrz piekło zaczyna się od nowa. Muszą oddać swoje ubrania. W zamian obozowe pasiaki. Większość z nich nosi na sobie brunatne ślady zaschłej krwi. Każdemu przydzielają numer zastępują-cy imię i nazwisko. O. Maksymilian jest odtąd numerem 16670. Kolejna zbiórka. Komendant Fritsch wrzeszczy: przyjechaliście tutaj nie do sanatorium, lecz do niemieckiego obozu koncentracyjnego, z którego jest wyjście tylko kominem krematoryjnym. Jeśli się to komuś nie podoba, to może iść zaraz na druty wysokiego napięcia. Jeśli są w transporcie Żydzi, to nie mają prawa żyć dłużej niż dwa tygodnie, jeśli zaś księża, to mogą żyć jeden miesiąc, reszta trzy miesiące.
Babice
Potem esesmani każą wystąpić z szeregu Żydom i księżom. Żydów biją do nieprzytomności. Wkrótce wszyscy trafią do karnej kompanii. Księży esesmani przeznaczają do ciężkiej pracy. 31 maja o. Maksymilian trafia do komanda „Babice”, w którym postrach sieje kapo – niemiecki kryminalista Heinrich Krott. Od pierwszego dnia „upatrzy sobie” franciszkanina, uweźmie się, żeby wykończyć tego „klechę” – może dlatego, że jest bardziej skupiony; niż inni, może dlatego, że budzi w nim resztki sumienia? Każe mu pracować dwa razy szybciej i wydajniej, niż innym. Obije go przy tym tak, iż nieprzytomnego o. Maksymiliana współwięźniowie zaniosą z powrotem do obozu na rękach, przekonani, że niosą nieboszczyka. Za lakonicznym określeniem „osadzenie w obozie” stoją niekończące się godziny okrucieństwa, nienawiści i bólu, uwieńczone dobrowolnym zgłoszeniem do bunkra głodowego, żeby ocalić życie współwięźnia.
[zdjęcie z sieci]