Teren poobozowy zrazu nie był specjalnie zabezpieczony. Na miejscu pojawili się szabrownicy.
Mój tatuś miał wówczas już prawie szesnaście lat. Więc pewnie zapamiętał dużo, chociaż mówił niewiele. Najpierw do Oświęcimia wgalopowali na małych konikach skośnoocy wojacy w białych kombinezonach. Nie musieli walczyć. Zaglądali do domów. Jeden z nich zabrał dziadkowi zegarek. Inny porwał mały dymion z winem w koszyczku. Ludzie opowiadali, że kilku wpadło do kościoła. Na białe kombinezony narzucili ornaty i kapy i tak, wśród dzikich śmiechów, galopowali dookoła rynku. A w pobliskim Bobrku zeszli do krypty i rozbili trumny Ogińskich i Sapiehów szukając kosztowności.
Zaraz za nimi wkroczyła regularna armia. Więźniami pobliskiego obozu interesowali się przeciętnie. Ocalałych karmiły siostry serafitki. Zmarłym i wciąż umierającym pogrzeby odprawiali księża salezjanie. Sołdaci zapędzili do obozu dziewczęta z okolicy. Była wśród nich moja ciocia. Przez kilka tygodni sortowały rzeczy, których Niemcy nie zdążyli wywieźć w głąb Rzeszy. Pakowały ubrania, buty i inne pozostałości po zagazowanych. A ciężarówki wywoziły to wszystko do Rosji. Tak samo z narzędziami i maszynami fabryki IG Farben, w której mój tatuś pracował jako nastoletni przymusowy robotnik. Wywózka tego wszystkiego zajęła kilka tygodni. Pozostały tylko żałosne szczątki, które dziś eksponowane w muzeum i tak robią szczególnie przygnębiające wrażenie.
Sołdaci zdemontowali nawet bramę z napisem „Arbeit Macht Frei” żeby wywieźć na złom i przetopić na armaty. Ale kilku ocalałych więźniów „odkupiło” od nich tę bramę za dwie butelki samogonu. Napis ukryli w magistracie, gdzie spokojnie doczekał spokojniejszych czasów.
Oświęcim powoli wracał do życia. Wśród mieszkańców pozostała część uwolnionych byłych więźniów. Nie mieli dokąd wracać. Część drewnianych baraków rozebrano. Deski nabyli okoliczni gospodarze. Z poobozowych desek zbudowano nawet kaplice w Harmężach i w Grojcu. Teren poobozowy zrazu nie był specjalnie zabezpieczony. Na miejscu pojawili się szabrownicy. Przyjeżdżali do obozu z łopatą, koczowali. Wygrzebywali z ziemi zmurszałe kości i złote zęby. Bogacili się. Hieny. Chyba że ograbili ich sołdaci. To nie byli miejscowi – mówił tatuś. Za dużo się napatrzyli, nawdychali dymu z krematorium. Mieli dość. Chcieli żeby wrócił spokój.
Tatusiowi została tylko szczotka do ubrania. Na drewnianej oprawie odręczny napis zrobiony tuszem, którym tatuowano numery na przedramionach: „1942 r Oswiecim dar za chleb – Obóz.” Dostał ją od jakiegoś więźnia. Przez kilka tygodni pracowali razem w fabryce w Dworach. On mu przynosił codziennie z domu chleb. Utykał tę kromkę w jakimś schowku. A potem ten więzień wyjmował ją. I ukradkiem jadł po okruszynie, żeby strażnicy nie widzieli. I raz przemycił przez bramę obozową tę szczotkę. Zostawił ją w skrytce na chleb. Żeby się odwdzięczyć.
Tatuś poszedł do obozu nielegalnie tylko jeden raz. Kiedy po mieście gruchnęła wieść, że do obozu przywiozą Hössa. Będą go wieszać. Tatuś uciekł z paroma kolegami ze szkoły. Chłopcy wspięli się na betonowe ogrodzenie od strony Soły i szosy prowadzącej do Rajska i Brzeszcz. Kat jeszcze nie skończył porządnie zakładać stryczka, gdy jego pomocnik zwolnił zapadnię. Odczekali chwilę. Potem podszedł lekarz i stwierdził, że wisielec nie żyje.
Takie rodzinne wspomnienia o 27 stycznia.