Rocznica wyzwolenia KL Auschwitz – to dla mnie Dzień Ojca.
Ostatnie miesiące życia mój ojciec spędzał w łóżku – elektrycznie regulowanym, żeby łatwiej było przewinąć, umyć, nakarmić albo ułożyć do snu. Ojciec pozostał Pędziwiatrem do końca: w dzień przysypiał, ale całe noce siedział na brzegu łóżka, próbował wstać, dokądś iść albo może jechać przed siebie. To kończyło się często lądowaniem na podłodze, asekuracyjnie wyłożonej poduszkami i kocami. W przypływie bezsilności próbowałem nieraz postawić barierkę, w które wyposażone było łóżko. Niczym płot na uchodźcę. Wtedy ojciec chwytał gładkie listwy, szarpał oburącz i wołał:
– Proszę to otworzyć! Proszę otworzyć! Ja nie jestem jeńcem! Nie mam pasiaka! Jestem cywilnym robotnikiem! Tak nie można! Ja jestem wolny!
Przychodziłem. Opuszczałem barierkę. Czułem się jak czerwonoarmista z gwiazdą na czapce. Każdy taki wieczór był dla mnie dwudziestym siódmym stycznia.
Ojciec miał dwanaście lat. Jeńcy – jak zawsze mówił na obozowych więźniów – przechodzili przed naszym domem codziennie, tam i z powrotem, do pracy. Zaraz za płotem budowali fabrykę kauczuku i syntetycznej benzyny. W czasie przemarszu mieszkańcy musieli siedzieć w domu z zamkniętymi drzwiami i oknami. Ale ojciec i tak widział, jak jednego jeńca, który ukradkiem jadł znalezioną na drodze brukiew, rozdeptali na miazgę a potem kazali stojącym najbliżej zebrać krwawą miazgę do płachty i zanieść na apel. I jak innego kapo utopił w kałuży. I jak inny wpadł na podwórko, a potem do sieni i ukrył się pod stojącym do góry dnem wielkim koszem na kapustę, ale go esesmani znaleźli po się poruszył i zastrzelili a ciało wywlekli, zaś potem dzieci bały się wchodzić do sieni po ciemku, bo plamy po krwi nie dało się zmyć zupełnie. I jak kapo zerwał czapkę z głowy jeńca, rzucił w śmiejący się malwami ogródek i kazał po nią biec w te pędy, a esesman zastrzelił go w tym ogródku. Zapewne potem zgłosił udaremnienie próby ucieczki. Dostał za to flaszkę wódki, pęto kiełbasy i dzień urlopu.
Ojciec miał dwanaście lat, kiedy pewnego wieczoru przyłapał go esesman jadący konno, jak z kolegą podkładali pod kamienie na drodze kawałki chleba. Szedł jeniec, zobaczył wystającą skibkę, zamarkował potknięcie i miał jeden kęs w ustach. Niemiec chciał ojca i kolegę zastrzelić ale się rozmyślił. Kazał przyjść do roboty od jutra. Więc ojciec poszedł, nie było wyjścia. Wysłali go z dorosłymi i z kolegą na kurs spawaczy do Katowic. I potem czterech-sześciu jeńców trzymało mu – dwunastolatkowi – pręty i rury a on spawał z nich drabiny, schodki, poręcze i całą armaturę. Był jeszcze mały, więc majster wysyłał go nieraz w głąb metrowej średnicy rurociągu, żeby spawał złącza od środka. Codziennie babcia dawała ojcu dwie kromki chleba: jedną dla niego, jedną jeńców, tych w pasiakach. Kładł w umówione miejsca. Nie mógł im tak zwyczajnie powiedzieć, gdzie jest chleb. Nad nimi – w cywilnym ubraniu – i nad tymi w pasiakach stał zawsze esesman. Niemcy nie byli jeszcze tacy najgorsi – mówił potem. Czasem przymknęli oko, dali się przekupić jajkiem. Oni strasznie lubili jajka. Dało się esesmanowi jajko. On wiedział o co chodzi. Robił dziurkę w skorupce i wysysał zawartość. Odwracał się przy tym, zamykał błogo oczy, tylko grdyka pulsowała gdy przełykał. Udawał, że nie widzi, jak się podkłada ten chleb. Najgorsi byli folskdojcze, esesmani którzy mówili po polsku. Taki nie dał się przekupić jajkiem. Bił, nie patrząc, czy cywil czy jeniec.
Jednego razu w skrytce na chleb ojciec znalazł szczotkę do ubrania. Przyniósł któryś z więźniów. Sam czy jego kolega, może ten, który tatuował numery wypisał na szczotce czarnym tuszem „1942 r Oświęcim dar za chleb – Obóz”. Ktoś nią czyścił kołnierz marynarki z łupieżu albo spodnie z sierści kota przesiadującego na kolanach. Zabrali go z całą rodziną, pokłamali, że pojedzie do pracy. Kazali wziąć najpotrzebniejsze i najcenniejsze rzeczy. Ten ktoś zabrał też szczotkę. A może tam znów trafi się jakiś kot? – pomyślał. Na miejscu kazali mu zostawić rzeczy i iść do kąpieli. Nie powiedzieli tylko, że z prysznica zamiast wody popłynie trujący gaz. Po co uprzedzać fakty. Rzeczy wzięli do magazynu. Ktoś tę szczotkę wykradł, zrobił napis, przeniósł pod bluzą do fabryki, wymienił na kromkę chleba.
Już po wyzwoleniu któryś z tych konsumentów babcinych kromek, co ocalał, przyniósł ojcu na pamiątkę cały pasiak. Babcia wyprała bluzę i spodnie. Ale ojciec wciąż był jeszcze chłopcem. Nie umiał zasnąć pod jednym dachem z pasiakiem. Nie wiem, może myślał, żeby go do kałuży przed domem wrzucić, albo w malwy w ogródku, albo pod kosz na kapustę schować? Ale kałuża wyparuje, malwy uschną, kosz będzie potrzebny jesienią na kapuściane żniwa. Więc odniósł ten pasiak za druty. Tam gdzie był obóz. Gdzie siostra ojca do późnej wiosny razem z najętymi koleżankami sortowała koszule, spodnie, sukienki, buty i płaszcze, pakowała, obwiązywała sznurkiem, a żołnierze z czerwoną gwiazdą na czapce wrzucali je na ciężarówki i wywozili, żeby ubrać w nie gdzieś tam daleko swoje kobiety i dzieci.
Nigdy tej opowieści nie usłyszałem w całości. Co roku 27 stycznia próbuję zebrać i posklejać przypadkowo i zawsze z płaczem opowiadane epizody z życia chłopca uwijającego się wśród pasiaków w cywilnym ubraniu, który dwadzieścia lat później został moim ojcem, który wyszedł cało z wojny, z którego wojna nigdy w całości nie wyszła. Sklejam, tworzę w głowie witraż i staję z nim przy grobie ojca. Wczoraj wychodząc z cmentarza natknąłem się na starszą kobietę z psem na spacerze. Przypomniało mi się, co pisał o Auschwitz Pilecki: Przerażająca rzecz, nie ma na to słów! Chciałem powiedzieć: zezwierzęcenie… lecz nie! Jesteśmy od zwierząt o całe piekło gorsi!