Dlaczego zapalamy świece?

Do odpędzania demonów albo… psów, żeby wybrać imię lub umożliwić przejście w zaświaty. 

W starożytnej Antiochii – tam, gdzie uczniów Jezusa po raz pierwszy nazwano chrześcijanami – istniał następujący zwyczaj: gdy przyszło na świat dziecko zbierano kilka propozycji imion, jakie można mu nadać Ile było propozycji, tyle lampek oliwnych przygotowywano, każdą z nich przyporządkowując do jednego imienia. Ta, która paliła się najdłużej, wybierała imię dla noworodka.

Istniało przekonanie, iż każdemu człowiekowi gdy na świat przychodzi aniołowie w niebie zapalają świece. Gdy świeca się dopali, człowiek żyć przestaje. Różne są te świece – długie, grube, cienkie, krótkie – tak samo różnie ludzkie życie przebiega. Gdy więc ktoś konał, do ręki wkładano mu gromnicę – świecę, którą otrzymał na chrzcie albo świecę poświęconą na Matkę Boską Gromniczną. Zapalona świeca miała odpędzić demony, które mogły konającego zwieść w ostatniej chwili życia. Przy kościołach instalowano specjalne dzwonki, którymi grano podczas czyjegoś konania. Jest taki jednej na ścianie Kościoła Mariackiego w Krakowie. Na Śląsku Cieszyńskim na te dzwonki mówi się „konającka” – od konania. Gdy ów ktoś umarł pozwalano gromnicy wypalić się do końca. W niektórych stronach zaś był zwyczaj, że gasiło je dziecko. Ale zdmuchnięciem, a nie uślinionymi palcami, żeby duszy zmarłego skrzydeł nie zniszczyć, bo jak uleci w niebo.

Świece miały także oświetlać zmarłemu drogę do nieba. To były solidne, długie gromnice, które miały także udawać kije pasterskie, aby zmarły miał się czym opędzić, gdyby po drodze dopadł go jaki pies złośliwy, niczym grecki Cerber. Świece zapalano także na grobach – w zależności od lokalnych tradycji – 3, 7, 9, 30 albo 40 dni po śmierci i wreszcie w jej rocznicę. Te daty oznaczały kamienie milowe żałoby, o której więcej opowiem niebawem. U nas, jak u nas, ale najciekawsze tradycje świecowe powstały na terenie dzisiejszej Rumunii.

Najpierw świece plecione – zapalano je przy zmarłych jako symbol „pokręconego” życia, którego meandrami wędruje człowiek na tym łez padole. Po śmierci nieboszczyka obmierzano. Nie tylko dla sprawienia odpowiedniej wielkości trumny, ale także i świecy o długości wzrostu zmarłego. Mierzono nieboszczyka sznurem, z którego potem robiono knot świecy. Zapalano ją przez 40 dni – w ostatnim pozwalano się wypalić do końca, co oznaczało, że dusza zmarłego ostatecznie ten świat opuszcza.

Wszystko to są zwyczaje ludowe, po części o konotacjach pogańskich. Chrześcijaństwo je przejęło i ochrzciło, kojarząc blask świecy dwojako. Najpierw oznacza on światłość wiekuistą – tę pierwszą, którą Najwyższy stworzył na początku i oddzielił od ciemności. To blask Niebios – gdzie przybywają aniołowie i święci. Zauważmy, iż ciała niebieskie – Słońce i Księżyc z gwiazdami – Bóg uczynił dopiero czwartego dnia. I pozostawił, by władamy ziemskim dniem i nocą. A światłość wiekuistą zabrał do siebie – jak mówi stara tradycja rabiniczna. I stąd nasze „a światłość wiekuista niechaj im świeci” oznacza: „niech wejdą w niebiosa, niech podzielą radość aniołów i świętych, gdzie nie trzeba już światła Słońca ani Księżyca, bo sam Pan Bóg jest dla nich światłością”.

Świeca oznacza także w ogóle człowieka. Woskowy słup – to ciało – a nieuchwytny płomyk jest duszą. Ciało się zużywa, kurczy, topnieje. Płomyk w dym się zamienia – ową marność, o której pisze mędrzec Kohelet – i unosi do nieba. Baczono onegdaj podczas pogrzebu, jak palą się świece. Gdy dym z nich unosi się w górę, znaczy to że dusza idzie do nieba. A gdy dym snuje się wokół, dusza jeszcze przez jakiś czas nie zazna spokoju. A już najgorzej, gdy która świeca sama z siebie zgaśnie. Oznacza to niechybnie kolejną śmierć w rodzinie.