20 października: św. Jan Kanty

Jego tata, zanim został burmistrzem Żywca, mieszkał w Kętach. A jeszcze wcześniej być może nawet w podkęckim Malcu. I – sądząc po przydomku „Kanty” – Jaś urodził się w Kętach właśnie.

Do naszych czasów zachował się coś około 60 autografów Jana Kantego. Na jednym z dokumentów podpisał się jako Johannes Maleus, skąd wniesiono przypuszczenie, iż to właśnie Malec jest miejscem jego urodzenia. Spory o to odżywają do dziś, choć swoją racją przypominają dyskusje o wyższości Wielkanocy nad świętami Narodzenia Pańskiego.
Jaś Wacięga zdobywał świętość nieco nie po kolei. Najpierw został księdzem, a dopiero potem ukończył studia teologiczne. Wcześniej uczył się filozofii, wieńcząc studia tytułem doktora nauk wyzwolonych. Doktorat z teologii uzyskał dopiero w wieku 53 lat. Był pierwszym tak dobrze wykształconym polskim świętym. Następnym, który uzyskał podwójny tytuł doktora – filozofii i teologii – był dopiero Maksymilian Kolbe.

Św. Jan garnek lepi a dziewczę nie płacze więcej nad rozlanym mlekiem.
Jan Kanty – choć jeszcze nie Pawluśkiewicz – znał się na muzyce, skoro pełnił urząd kantora – a więc odpowiedzialnego z oprawę muzyczną liturgii – przy krakowskiej kolegiacie św. Floriana, której był kanonikiem. Po drodze przyznano mu jeszcze probostwo w Olkuszu i związane z nim dochody. Jan jednak zrzekł się owego tytułu, uznając, iż nie godzi się czerpać zysków z probostwa tylko „na papierze”, nie rezydując w Olkuszu, co wynikało z nawału obowiązków, jakie pełnił na Uniwersytecie Krakowskim. Zachowały się do naszych czasów zapiski nutowe, poczynione ręką Wacięgi.
Jaś był nałogowym kopistą. Kiedy zaraz po studiach filozoficznych prowadził przez jakiś czas szkołę przy klasztorze Bożogrobców w Miechowie, w celu pozyskania notatek do prowadzenia zajęć jął przepisywać dzieła zebrane w klasztornej bibliotece. I od przepisywania się uzależnił. Do końca życia każdą wolną chwilę poświęcił na przepisywanie. To – jeszcze przed wynalezieniem druku – było zajęciem tyleż żmudnym, co i kosztownym, wszak zdobycie materiałów piśmiennych wiązało się z raczej niemałymi wydatkami. Oblicza się, że Jan Kanty przepisał odpowiednik około 10.000 stron formatu A4. Taka – tak zwana – „znormalizowana strona” liczy dziś około 30 linijek po 60 znaków – liter i odstępów – każda, co daje 1800 znaków na stronę. A więc Jaś Wacięga, lekko licząc, przynajmniej kilkanaście milionów liter w życiu postawił.
Sarkofag św. Jana Kantego w krakowskiej kolegiacie św. Anny.
Jan Kanty Jasiem Wędrowniczkiem był. Do Rzymu pielgrzymował – podobno – pięciokrotnie. Tak utrzymuje legenda, choć wydaje się to mało prawdopodobne. W tamtych czasach robiło się tę traskę z buta, bez żadnej infrastruktury i zaplecza. Tam i z powrotem, wliczając w to czas pobytu na miejscu, trzeba liczyć jakieś dwa lata. Razy pięć – daje w sumie dziesięć lat poza domem, co przy nawale obowiązków uczelnianych wydaje się być raczej średnio prawdopodobne. Jeszcze inna legenda utrzymuje, że razu pewnego zdobył nawet pielgrzymią stopą Grób Pański. Ale realiści tłumaczą, iż chodziło nie o ten w Jerozolimie, lecz o sanktuarium Bożogrobców w Miechowie, a to z Krakowa w sumie rzut beretem jest.
Historię o lepieniu garnków i przemiany wody z mętnej Rudawy w mleko, dla dzieweczki, co z powodu swojej nieporadności łzy srogie wylewać miała, wszyscy znają. Choć nie wszyscy kojarzą tę pobożną narrację z takimi powiedzeniami funkcjonującymi w mowie potocznej, jak te, że „nie święci garnki lepią” oraz o „płaczu nad rozlanym mlekiem”. Przypisuje się Kantemu także obdarowanie biedaka osobistym obuwiem, tudzież posadzenie żebraka na swoim miejscu profesorskim, co uczynić miał, tłumacząc z rozbrajającym uśmiechem: „To Chrystus przyszedł”.
Wspomniałem już, że najsławniejszy kęczanin (lub malczanin) był nałogowym pisarzem. Ale jeszcze nie napomknąłem jeszcze o jego skłonnościach w kierunku graffiti. Otóż zdarzyło mu się pisać po murach. A konkretnie po ścianie swojego mieszkania, gdzie miał umieścić rzucające się w oczy napomnienie: „Strzeż się obrazić kogo, bo przepraszać jest niebłogo”. I to niejednemu z nas w zupełności wystarczyłoby na życiowe motto.