Na Wojtusia – nie z popielnika i nie iskiereczka a ludzie, co przychodzą do kościoła, od blisko stu lat sobie patrzą.
Sto lat temu mieszańcy Komorowic, których z trudem mieścił na nabożeństwach drewniany kościółek z nadzieją spoglądali na rosnące tuż obok mury nowej świątyni. W roku 1927, gdy budowla osiągnęła stan surowy zamknięty, komitet budowy orzekł, że okna zostaną zapełnione barwnymi witrażami. Komu powierzyć to zadanie? Komuś, kto się zna na rzeczy. Kto robił witraże Wyspiańskiego i Mehoffera? Krakowski (wymawia się „krakoski”) Zakład Witrażów S.G. Żeleński. S.G. – Stanisław Gabriel – już dawno nie żył, zginął bowiem zaraz na początki I wojny światowej, służąc w 12. Dywizji Piechoty („krakoskiej”) jako ordynans generała Rozwadowskiego – tego samego, który ocalił Warszawę przed Bolszewikami w 1920, bo to przecież nie Piłsudski, który chciał się poddać. Zakład witrażów prowadziła energicznie żona Izabela. W kwestiach rodzinnych warto nadmienić, że ojcem S.G. był synem Władysława Żeleńskiego – kompozytora i pedagoga, który nawet na czas jakiś opuścił Kraków i przeniósł się – o zgrozo – do Warszawy, by objąć następstwem katedrę harmonii po samym Stanisławie Moniuszce w tamtejszym konserwatorium. Z kolei jednym z braci S.G. był Władysław Boy-Żeleński, niepraktykujący lekarz, za to energiczny literat i tłumacz francuzczyzny.
Wróćmy do komorowickich okien. Decyzja o zabudowaniu okien witrażami zapadła 27 marca 1927 roku. Cztery tygodnie później podpisano umowę z zakładem Żeleńskiego. Zgodnie z nią za kwotę 12 970 złotych krakowska firma miała zabudować kolorowym szkłem blisko 30 okien. Trzy najbardziej monumentalne miały wieńczyć wschodnią ścianę. Ustalono, że te po bokach będą przedstawiać świętych Stanisława (od strony cmentarza) i Wojciecha (od strony plebanii). Środkowe okno miało być pełne kwiatów, niczym ogór – wszak prowadziło prosto na wschód, gdzie Bóg w ogrodzie Eden umieścił przeżywającego krótką chwilę szczęścia człowieka. Witraże ze Stasiem i Wojtkiem miały kosztować 4 500 zł, a ten środkowy z kwiatkami 1700 zł.
Nie było lekko. Umowa zakładała, że witraże pojawią się w oknach prezbiterium do końca sierpnia. Tymczasem minął wrzesień, październik – i nic. Dopiero 25 listopada przyjechali robotnicy od Żeleńskiego. Proboszcz – ks. Śliwa – spojrzał na nich, następnie rzucił okiem na termometr i oznajmił: Jedźcie z Bogiem. Przecież są cztery stopnie mrozu, to jak wy chcecie te szybki w rozgrzany ołów wprawiać?
Topór wojenny został wykopany. Skali i temperatury wymiany zdań i poglądów między proboszczem a zakładem można się jedynie domyślać. W każdym razie na wiosnę ekipa pojawiła się znowu. Tym razem punktualnie i z zapałem. Na odpust świętojański w czerwcu 1928 roku wizerunki były gotowe.
Nie wiadomo, co się zadziało, może firma któryś z obrazów wykonała gratis. Dość, że po ukończeniu dzieła w kronice parafialnej ks. Śliwa nie krył satysfakcji: „witraże wypadły wspaniale, rzucają na wnętrze oświetlenie harmonijne, wykonane solidnie; spór z firmą S.G. Żeleński zakończony pomyślnie dla kościoła”.
Zakład prosił swoich klientów o rekomendację. Komorowicki komitet budowy kościoła, mimo dziesięciomiesięcznego sporu, wystawił ciepłą opinię: miło nam stwierdzić, że witraże wykonane zostały przez Wielebnych Panów nader solidnie i artystycznie – tak, że stały się prawdziwą ozdobą nowej świątyni i budzą podziw i uznanie u wszystkich, którzy je oglądają.
Obaj biskupi męczennicy przedstawieni są w strojach pontyfikalnych. Odróżnić ich można jedynie po tym, co trzymają w ręku i po treści usytuowanych poniżej witraży symbolicznych. Stanisław ma zdobny, zawinięty u góry pastorał. A pod nim są orły, co strzegły Stanisławowego ciała, rozczłonkowanego przez króla Bolesława (prawie jak nad sadzawką w Krakowie na Skałce). Wojciecha rozpoznać można po tym, iż w ręku trzyma pastorał uwieńczony krzyżem oraz wiosło. Tym wiosłem uderzono go w przeddzień męczeństwa, którego dokonało się poprzez utopienie w ciele biskupa-misjonarza sześciu włóczni. Pod Wojciechem w małym oknie – złota waga, bowiem ciało męczennika Chrobry miał wykupić na wagę złota, a o transakcji przesądził grosz, rzucony na szalę przez ubogą wdowę.