Tyle klawiszy ma standardowy fortepian. Dlatego 88. dzień roku – 29 marca – obchodzi się jako Dzień Fortepianu.
Najpierw był klawesyn, coś koło XV wieku. Ale miał tylko 60 klawiszy, czyli pięć oktaw bez jednego dźwięku. Oktawa to siedem białych klawiszy plus ósmy, który jest jednocześnie pierwszym klawiszem w następnej oktawie. Między nimi jest jeszcze pięć klawiszy czarnych. Ton, co wymyślił klawesyn, ponaciągał poziomo struny na ramkę (były też klawesyny „stojące”, ale to nie jest tekst o klawesynach, więc pominę szczegóły). Dźwięk wydobywało z nich coś w rodzaju piórka (kostki), jakim dzisiaj gra się na gitarze. „Piórko” było przymocowane do specjalnej dźwigni uruchamianej klawiszem. To tak z grubsza rzecz biorąc.
Na klawesynie nie bardzo dało się grać głośniej lub ciszej, cieniować dźwięki itepe, więc na początku XVIII wieku niejaki Bartolomeo Cristofori zbudował fortepian. Na oko podobny był trochę do klawesynu. Tylko zamiast „piórek” do szarpania strun, Bart wpakował do środka uruchamiane klawiszami młoteczki, które uderzały w struny. Można było walić mocniej albo słabiej, stosować jeszcze filcowe tłumienia i takie tam. O ile klawesyn nieustannie darł się wniebogłosy, o tyle fortepian potrafił szeptać, mówić, krzyczeć i wrzeszczeć. I robić to wszystko w szerszym zakresie, bo choć zrazu otrzymał też tylko 60 klawiszy, wkrótce ich liczbę powiększono do 88.
88 to siedem pełnych oktaw (12×7+1=85) oraz dodatkowe trzy klawisze (85+3=88). Właściwie nie wiadomo dlaczego akurat tyle. Jedni mówią, że taką skalę dźwięków jest w stanie wycisnąć orkiestra i chodzi o to, żeby fortepian się wpasował. Inni utrzymują, że tyle dźwięków spokojnie rozróżnia ucho ludzkie. No więc zostało 88. Chociaż zdarzają się koncertowe wyjątki, jak Bösendorfer Imperial Concert Grand, który ma 97 klawiszy i waży blisko jedną tonę.
Fortepian zajmował strasznie dużo miejsca, więc około 100 lat później pojawiło się pianino, które struny ma naciągnięte w pionie, stoi więc od podłogi do wysokości lamperii, ale nie zajmuje tyle miejsca.
W moim mieszkaniu/domu zawsze stało starsze ode mnie pianino „Legnica”, na którym wprawiał się mój tatuś a i ja coś tam czasami z ciekawości na nim wytrąbiłem. Podczas kolejnej przeprowadzki zostało przekazane dalej, by krzesać iskry talentów z kolejnych pokoleń. Oprócz Legnicy pianina i fortepiany produkował jeszcze Kalisz. O ile wytwórnie przetrwały komunę, o tyle wczesny kapitalizm skrzydła im podciął skutecznie. I teraz na ulicach – jak śpiewał klasyk przy fortepianie – „tu cichosza tam cicho i w ogóle nic ni ma…”: ani Słowackiego, ani Tuwima, ani pianin i fortepianów.
Jest taka fajna anegdota o młodym Mozarcie. Zresztą on był tylko młody, starości nie doczekał. Napisał taki kawałek, że kiedy jakiś tam ważniak, może i konkurent Salieri, zobaczył nuty, stwierdził, że jednego z akordów nie da się zagrać, bo jednej z nut ludzkie dłonie go nie ogarną. Wtedy Amadeusz złapał akord oburącz, a wakującą nutę zagrał wciskając odpowiedni klawisz… nosem.
Znałem pewnego organistę, który na normalnej Mszy – co prawda w organach, a nie na pianinie albo fortepianie – używał wszystkich klawiszy. Natomiast na pogrzebach – tylko czarnych, a podczas ślubów – jedynie białych. Żeby ludziom przykrości nie robić.