Czy wiecie, że kamizelkę kuloodporną wymyślił polski zakonnik z Ukrainy?
Kazik urodził się w 1869 roku w Kaczanówce – nieopodal Tarnopola, 180 km na wschód od Lwowa. Wówczas to była spora wioska galicyjska. Mieszkało w niej ze dwa tysiące Polaków, dwie, może trzy setki Ukraińców. Kiedy Kazik wydoroślał, oznajmił ojcu swemu, że chce wstąpić do zakonu. Ojciec był przeciw zakonowi, a Kaziu przeciw ojcu, więc wstąpił – do Zmartwychwstańców. To było świeżo powstałe zgromadzenie zakonne, w którego powstaniu maczał palce sam Adaś Mickiewicz. Nazywano ich wówczas rezurekcjonistami, a zawarty w nazwie i duchu wspólnoty pierwiastek odrodzenia do nowego życia wiązano nie tylko z Ewangelią, ale i z Polską, z jej powrotem do życia.
Kazik wstąpił więc do rezurekcjonistów. Ale nie uczył się na księdza. Został bratem zakonnym. Musiał mieć w sobie jakiś dar, gdyż po zaledwie dwóch latach przekonał przełożonych, by go wysłali na jakąś placówkę za granicę. Podobno argumentował to obawą, iż zostanie wcielony do CK Armii. Odkomenderowano go zrazu do Rzymu, a następnie za Ocean. A konkretnie do Chicago, do parafii św. Stanisława Kostki – największej wówczas polskiej parafii w Ameryce. Trzy lata przesiedział sobie spokojnie, pracując jako zakrystian. Aż tu Czikagiem wstrząsnęły strzały, od których padł trupem burmistrz owego zacnego miasta, niejaki Cartrer Harrison. Jednych ta śmierć zasmuciła, innych zatrwożyła. A naszego Kazika – zainspirowała. Dzielny zakrystian umyślił sobie, że trzeba tak dostojne postaci, jak burmistrz albo prezydent wystroić w jakiś pancerz, który na przyszłość zapobiegłby tak fatalnym zdarzeniom.
Kazik zaczął eksperymentować ze stalową blachą, jedwabną tkaniną i zwierzęcą sierścią. Co tam tych kłaków o złomu napsuł, to jego. Przełożeni nie tylko pozwalali mu na eksperymenta, ale jeszcze dawali na nie pieniądze. Pieniądze, których nie mieli, więc pożyczali z banku. A nie mieli pieniędzy, bo wcześniej też pożyczali z banku. W ogóle parafia rezurekcjonistów była w – jak to mówią Amerykanie – dajery strejts (pozdrowienia dla Marka Knopflera), czyli masakrycznej kondycji finansowej. Kazik przekonał ich, że jeśli uda się zrobić wynalazek, to kuloodporny pancerz będzie wydajniejszy, niż żyła złota. Wreszcie w 1897 roku zdobył patent. Pancerz w zasadzie działał. Ale jakość ręcznego wykonania pozostawiała sporo do życzenia. Poza tym wykonany był ręcznie. Żeby coś takiego przynosiło zyski, trzeba pomyśleć o produkcji przemysłowej, o odpowiedniej technologii i maszynach.
W tej sprawie Kazik – za zgodą przełożonych – udał się do Europy. Gdy bawił w Wiedniu – od słowa do słowa – wpadł w objęcia Polskiego Edisona – Jana Szczepanika. To autor coś około setki patentów, od światłomierza aż po udoskonalenie sterowanych kartami perforowanymi (kurcze, jesteśmy w XIX wieku!) maszyn tkackich, skonstruowanych przez pana Żakarda (jaki świat jest mały). O Szczepaniku nawet Mark Twain napisał dwa artykuły, ale nazywał go „Austriackim Edisonem”. Szczepanik połknął pomysł Kazika. Zatelegrafował do swojego kumpla, profesora Mikołaja Reisera z Aachen, który skonstruował specjalne krosna do tkania materiału na Kazikowe pancerze. Kazik i Jaś podpisali umowę. Zyskami mieli dzielić się po połowie.
Panowie liczyli, że pancerze zakupi przede wszystkim Anglia, która natenczas miała wojnę w Indiach i spodziewała się wojny w Afryce. Przybyło parę argumentów. W roku 1898 zadźgana pilnikiem zginęła nasza cesarzowa Sissi. Trzy lata później zginął amerykański prezydent McKinley, postrzelony w brzuch i klatkę piersiową (gdyby miał pancerz, nic by się nie stało) przez polskiego emigranta Leona Czołgosza. Ułan armii austriackiej Stanisław Korwin von Sarnecki obiecywał nawiązanie kontaktów z Rosjanami, Prusakami, Hiszpanami i Wiedniem. Pomoc oferował również ciągnący się za Kazikiem jak cień ojciec Andrew Spetz, ekonom i skarbnik czikagowskich rezurekcjonistów, który nie tylko potrafił liczyć pieniądze, ale także robić użytek z gęby, władał bowiem kilkoma językami poza swym ojczystym – niemieckim. Tak, to był Niemiec – polski zmartwychwstaniec!
Dobra, bo ta historia trochę już za długo się ciągnie. Sukces ma wielu ojców. Pancerz miał ich dwóch. Polski Edison zaczął gadać o pancerzu i prezentować go na różnych forach jako swój wynalazek. Przynajmniej tak to odbierał Kazik. Jeszcze próbował się ze Szczepanikiem dogadać w sprawie autoryzacji i pieniędzy. Ale mu nie wyszło. Więc pojechał do Petersburga, żeby sprzedać swój wynalazek Ruskim, którzy akurat tłukli się z Japońcami na Dalekim Wschodzie. Kazik nie trafił przed oblicze cara. Gadał tylko z jego bratem, Wielkim Księciem Michaiłem Aleksandrowiczem. Ale gadał skutecznie. Sprzedał bowiem patent na pancerz armii carskiej za 30 tysięcy rubli. Wiadomo, że u Ruskich wszystko jest po znajomości. A znajomości miał kapitan Awenir Czemerzin z Cytadeli Warszawskiej, który z kolei wygrał przetarg na dostawę tych pancerzy dla armii.
Kiedy tylko Kazik zaczął się układać z Moskalami, rezurekcjoniści w 1905 roku skreślili go z listy płac. Tak, wyrzucili go ze zgromadzenia. Prace nad pancerzem trwały 12 lat. Zmartwychwstańcy wyłożyli na nie i podróże Kazika sporą kasę. A zysków nie było. Cierpliwość się skończyła. Napisał jeszcze list do przełożonych, w którym solennie obiecywał, że jak tylko uda mu się coś tych pancerzy sprzedać – to było tuż przed podpisaniem licencji dla Ruskich – czcigodnemu ojcu superiorowi na pewno jakieś pieniądze przyśle. Ale brama rajska zatrzasnęła się z hukiem i nieodwracalnie. Sfrustrowany Kazik ożenił się z niejaką Zofią Piotrkowską. Ale się życiem nie nacieszył. Bo umarł około pięć lat później, ale nawet dokładnie nie wiadomo kiedy i z jakiego powodu. W każdym razie zdążył jeszcze tej plecionki z pancerza użyć do wzmocnienia opon samochodowych. Nawet jakieś warsztaty oponiarskie podobno założył. Ale nic więcej i nic pewnego nie wiadomo.
Fajnie sobie Kazik ten pancerz, później nazwany kamizelką, obmyślił. Pancerz był miniaturą ornatu – wszak Kazik był zakrystianem – zakrywał brzuch i plecy. Jego wypełnienie stanowiła blacha o grubości 3 milimetrów, warstwa plecionki z wełny kozy angorskiej i kilka warstw utkanych z jedwabiu w takiej technice, jakiej używa się do wyrobu dywanów. Zasada działania jest taka, że pancerz przejmuje siłę uderzenia kuli albo jakiego ostrego narzędzia i tę siłę rozprasza. Nie wiem, ile waży naleśnik albo omlet. Ale spróbujcie znaleźć tyle samo ważący gwóźdź czy jakiś szpikulec. I dziabnijcie się jednym a potem drugim dajmy na to w rękę. I co? Zranił się ktoś kiedyś naleśnikiem albo omletem? Nie. A dlaczego? Bo naciska naleśnika się rozprasza, a gwoździa albo szpilki – nie. Więc kamizelka kuloodporna to coś takiego, co dzięki swojej budowie zamienia kulę rewolweru w omlet (niech znawcy tematu darują mi to prymitywne wytłumaczenie).
Na koniec jeszcze jedno. Bo zapomniałem o tym wcześniej napisać. Kazik się Żegleń nazywał. Amerykanie piszą o nim „Zeglen”. Tak, jak na przykład w 23. tomie „Horseless Age: The Automobile Trade Magazine” z 6 stycznia 1909 roku na stronie 17. Trochę materiałów, w tym jego listy i pamiętnik, można znaleźć w archiwum Zgromadzenia Zmartwychwstania Pana Naszego Jezusa Chrystusa w Rzymie. Sławomir Łotysz z Uniwersytetu Warszawskiego pięknie historię Kazika opisał. Z jego artykułu pochodzą też zacytowane tutaj zdjęcia.