Malując owce na tym obrazie, autor wzorował się na dwóch baranich łbach, kupionych u rzeźnika. Na szczęście – ludzie pozowali w całości.
4. niedziela wielkanocna, ze względu na treść Ewangelii, nazywana jest Niedzielą Dobrego Pasterza. Wszyscy z tej okazji wklejają takie obrazki, jak Pan Jezus niesie na ramionach owieczkę. Czas odejść od schematów. Zapraszam na spotkanie z tematem owczarni i pasterza zrealizowanym przez niejakiego Jana Everetta Millaisa. To był angielski malarz. A tak z francuska się nazywał, ponieważ przyszedł na świat na wyspie Jersey. Żył w XIX wieku. Resztę o nim można doczytać.
Obraz (ten w tym poście tutaj) ma dwa tytuły: „Jezus w rodzinnym domu” albo „w warsztacie cieśli”. W sumie – na jedno wychodzi, bo święty Józef zapewne nie miał daleko do roboty. Co się tutaj zdarzyło, każdy widzi. Ale pozwolę sobie to – mimo wszystko – wyartykułować. Józef z czeladnikiem zbijają z desek drzwi, które leżą na warsztacie. Przyplątał się tu Jezus, dziecko jeszcze, i wbił sobie gwóźdź z tych drzwi wystający w sam środek lewej dłoni. Tę zranioną dłoń trzyma Józef. A kilka kropli krwi upadło na lewą stopę Jezusa. Wygląda to jak proroctwo zranienia na krzyżu.
Na twarzy Jezusa nie widać śladów łez – dzielny chłopak. Ale Maryja – wiadomo, jak każda matka – zaraz przyleciała. Przyklęknęła przy Jezusie i tuli go do swojego policzka. Wiadomo „mamo, przytul” jest najskuteczniejszym środkiem przeciwbólowym. Z lewej strony Józefa zbliża się chłopak z miską wody. Pewnie, żeby było czym przemyć ranę. Na spreparowanie wody utlenionej albo okteniseptu trzeba jeszcze poczekać, więc woda musi wystarczyć. A skoro to woda, więc należy się domyślić, że chłopak, to Jan Chrzciciel, tadam. Z kolei ten czeladni, który bacznie obserwuje scenę, symbolizuje przyszłego apostoła, może nawet ewangelistę Jana, który będzie głosił to, co widziały jego oczy i dotykały ręce.
I jest jeszcze babka-teściowa, czyli święta Anna. Stoi tam z tyłu i podsuwa obcęgi do wyciągnięcia tego nieszczęsnego gwoździa z drzwi. Trzyma te kleszcze tak, że od razu widać, że się na tym nie zna. Ale chęci ma dobre. Gdyby tak popatrzeć na tę Annę i Matkę Boską, co klęczy przy Jezusie, to można się jeszcze dopatrzyć klasycznego zestawienia Synagogi (Narodu Wybranego) i Eklezji (Chrześcijaństwa). Synagoga stoi z daleka, na gwoździach się nie zna, więc rękami pogan przybije Jezusa do krzyża. A Eklezja, czyli Kościół, tuli się do Jezusa.
Za czeladnikiem jest wejście, a w wejściu, za plecionym płotkiem, tłoczą się owieczki. Całe stado. Zleciały się, bo spragnione są głosu Jezusa – Dobrego Pasterza. Może nawet usłyszały, jak go bolało. W dali, w tle, widać żuraw. Czyli: jest tam studnia. Bo Jezus mówi nie tylko, że jest bramą (drzwiami) owiec i ich pasterzem, ale też wspomina o wodzie żywej, którą da, żeby ci, co wierzą w Niego nie pragnęli.
Warsztat jest zaśmiecony wiórami. Ale jest też nie do końca upleciony kosz, który przywodzi na myśl koronę uplecioną z cierni, a te zielone rózgi wikliny kojarzą się przecież z biczowaniem. Na drewnianej ścianie, za Józiem i Hanką, wiszą narzędzia ciesielskie – „arma christi” – czyli zestaw niezbędny do zbudowania krzyża, ukrzyżowania i zdjęcia zeń skazańca. Jest też taka dziwna ekierka. To węgielnica. Służyła cieśli do wyznaczania kąta prostego u węgła – czyli tam, gdzie schodzą się dwie ściany domy, albo dwie deski czy belki. To jest tak oczywisty symbol Trójcy Świętej, że aż wstyd tłumaczyć. Na drabinie siedzi gołąbek. Tak, dobrze się domyślacie, to symbol Ducha Świętego. Gdy od niego poprowadzić wzrok w dół obrazu, to mamy jeszcze Józika – „uosobienie” Ojca – i Jezusa, czyli: znów Trójcę Świętą. Gołąbek siedzi na drabinie. Ta przywodzi na myśl sen Jakuba i aniołów Bożych, co łażą po niej wte i wewte (dla purystów lingualnych: „w tę i we w tę”).
Jest jeszcze jeden ptaszek, po prawej w głębi, pije wodę z talerzyka na parapecie. To symbol duszy ludzkiej spragnionej Boga. A te dechy pod ścianą, to żeby było z czego zrobić krzyż. Póki co na warsztacie są drzwi: bo Jezus mówi, że jest bramą (drzwiami) owiec, że tylko przez Niego się wchodzi do owczarni. A po Zmartwychwstaniu stanie pośród uczniów w Wieczerniku mimo drzwi zamkniętych.
Na koniec jeszcze kilka ciekawostek o tym obrazku Millaisa. Jasiek założył Bractwo Pre-Rafaelitów. Taki związek zawodowy peinterów, którzy wszystko malowali bardzo, bardzo realistycznie. Kiedy „Jezusa w warsztacie cieśli” pokazano po raz pierwszy – jako obraz religijny wzbudził on taki rwetes, że po jakimś czasie trzeba go było usunąć z wystawy. Podobno zanieśli go królowej Elżbiecie i ona powiesiła go u siebie. O co chodziło? O to, że dzieło jest niepobożne, że jest profanacją – powiedzielibyśmy dzisiaj – godzi w uczucia religijne. Bo nie przedstawia Jezusa i reszty towarzystwa w sposób wzniosły, tylko ohydnie naturalistyczny. Najwięcej darł japę Karol Dickens. Ten pisarz. Uwziął się na Matkę Boską. Że wygląda – przepraszam, ja tylko cytuję – jak stara pijaczka z jakiegoś francuskiego kabaretu albo klientka monopolowego w Anglii. Że kobitka powinna pozować do wizerunku potwora, a nie Matki Boskiej. I takie tam. O brudzie za paznokciami Józefa nie wspominając.
Do obrazka pozowali Jaśkowi sami znajomi. Jako Józefa sportretował własnego tatę. Chociaż resztę ciała wzorował na właścicielu realnego warsztatu ciesielskiego przy Oxford Street w Londonie, który to warsztat dość wiernie odmalował. Do postaci Maryi, tak obśmianej przez Dickensa, pozowała szwagierka Millaisa – Marysia Hodgkinson. Jezusem był syn kolegi-malarza Nöel Humphreys, a Janem Chrzcicielem z miską – adoptowany kuzyn Jana Everetta Millaisa – Edwin Everett. Najciekawiej jest z owcami. Bo Jasiek nie miał żywych egzemplarzy, tylko od rzeźnika który miał zakład w pobliżu kupił dwie… głowy ubitych wcześniej baranów i na nich się wzorował. Resztę postaci zwierzęcych odmalował z pamięci. Albo intuicyjnie.