…czyli rzecz o tym, że kiedy się coś już robi, to trzeba to robić porządnie.
Podczas pobytu w Kanie Galilejskiej zawsze opowiadałem pielgrzymom – naśladując nieco Ludwika Jerzego Kerna – jak szczęśliwy był jeden z pątników, który tutaj właśnie mógł odnowić przyrzeczenia małżeńskie wobec swojej połowicy:
– Bo gdy się z nią żeniłem – tłumaczył – miała taką dziewczęcą figurę i ważyła zaledwie 50 kilogramów. Od dłuższego już czasu moja małżonka waży 80 kilo. A ja do dziś miałem poczucie winy, że z tymi 30 kilogramami różnicy to ja, formalnie, nie jestem ożeniony…
O tym opowiadałem dziś w kazaniu. I o jeszcze kilku innych ciekawostkach.
„Kana” znaczy tyle, co „trzcina”. Dzisiaj to miasteczko arabskie, około 8 kilometrów od Nazaretu. Zagląda się tutaj do kościoła „Pierwszego znaku”, upamiętniającego przemianę wody w wino, opisaną w Ewangelii św. Jana. Jest jeszcze nieduża kaplica św. Bartłomieja, który z Kany pochodził. Na imię miał Natanael (to znaczy „Bóg dał”, tak samo, jak po grecku „Teodor”, a po polsku „Bożydar”; tak o nim pisze Jan Ewangelista). Ale wołali na niego Bar Tolomai – czyli „Syn Tolomaja” (tak o nim piszą pozostali Ewangeliści). I tak już zostało.
Kościół Pierwszego Znaku taki prosty jest, bez żadnych wodotrysków. Kustodia Ziemi Świętej, czyli franciszkanie w brązowych habitach, zainteresowali się tym miejscem dopiero w XIX wieku. Wygrzebali jakieś pozostałości. Wydłubali z ziemi cztery kolumny, które prawdopodobnie zdobiły jakiś bardzo starożytną świątynię w tym miejscu. Postawili te kolumny i do nich dobudowali resztę w takiej bryle architektonicznej, że na pierwszy rzut oka można pomyśleć, że jesteśmy w Meksyku. O konsekrację kościoła poprosili w 1906 roku bawiącego akurat na miejscu biskupa Bergamo, któremu w obrzędach towarzyszył jego sekretarz, ksiądz Józio Roncalii – ten sam, który potem zostanie biskupem, patriarchą Wenecji, wreszcie papieżem Janem XXIII i na sam koniec – świętym.
Schodzi się do podziemi tego kościoła, żeby pooglądać ruiny oraz stągwie kamienne. Mówią, że są tam dwie takie, co były w zestawie wspomnianych w Ewangelii sześciu, które słudzy napełnili wodą. Znawcy to dementują, że te wydrążone kamole są późniejsze, że służyły do udzielania chrztu. Kto tam wie. Kamień strasznie trudno się datuje, odpadają metody węgla radioaktywnego i inne. Nieważne. W każdym razie dają jakieś wyobrażenie, jak mogły wyglądać owe stągwie kamienne, służące do żydowskich oczyszczeń, z których każda mogła pomieścić dwie lub trzy miary.
Dwie lub trzy miary, to jest 60-90 litrów. Tej wody, którą Jezus uczynił winem było około… 500 litrów. Ale mnie najbardziej podoba się to, że słudzy, o których mowa w Ewangelii, napełnili stągwie „aż po brzegi”. Zrobili swoje „debest”. Mogli tam nalać tej wody cokolwiek, żeby się tylko nazywało, że nalali. A oni nie: ale tak, żeby się przelewało prawie. Dali z siebie wszystko. I to jest coś, z czego fajnie jest czerpać przykład: żeby się w swojej robocie przykładać. A nie tak, żeby się tylko nazywało, że zrobione.
W nawiązaniu do tego pozwoliłem sobie dziś jeszcze z ambony przestrzec wiernych przed bylejakością fragmentem wiersza Jana Brzechwy, który onegdaj porywająco wyśpiewała pani Krystyna Sienkiewicz. Wierszyk jest o mieszkańcach stawu, z którego – na skutek różnych zawirowań – ludzie spuścili wodę.
„Ryby w płacz, reszta też, lecz czy łzami
Zapełni się staw? Zważcie sami,
Zwłaszcza że przecież ryby
Płakały tylko na niby,
Żaby Na aby-aby,
A rak Byle jak…
A więc – jeśli napełniać – to po brzegi. I bynajmniej żadnych dwuznaczności nie ma tutaj na myśli, nawet jeśli rzecz cała opiera się na Kanie Galilejskiej i winie.