Albert Schweitzer – to on powiedział, że najlepszym lekarstwem na smutek i nędzę są koty i muzyka.
Zaczynał jako muzyk. Uczył się u wielkiego Karola-Marii Widora – profesora paryskiego konserwatorium (jego „Symfonia gotycka” jest w żelaznym repertuarze sporej części koncertów organowych). Albert kochał, znał i propagował Bacha. Potem studiował: filozofię i teologię. Specjalizował się w teologii Ostatniej Wieczerzy. Był Alzatczykiem. Wyznania był luterańskiego, więc ze swoją wiedzą został pastorem. Wciąż mu tego było mało. Doszedł bowiem do wniosku, że on tutaj opowiada o filozofii i muzyce, a tam gdzieś ludzie cierpią i umierają. Więc jeszcze raz zapisał się na studia – tym razem medyczne. A po ich ukończeniu porzucił karierę muzyczną, naukową i duchowną i w ogóle całą Europę – i wyjechał do Konga. I zajął się leczeniem chorób tropikalnych, zaś głównie trądu. Z tego powodu oraz z kilku jeszcze innych dostał pokojowego Nobla. Wróćmy jednak do kotów.
Schweitzer miał je dwa. Najpierw Sizzi a potem Piccolo. Oba były biurkowe. Sizzi, gdy Albert pracował przy biurku, wskakiwała domagając się pieszczot. Odebrawszy ich porcję układała się do snu. Jeżeli za poduszkę obrała sobie lewe przedramię Schweitzera – a nasz noblista był leworęczny – nie śmiał jej obudzić, tylko – z trudem – pisał prawą ręką. Piccolo także miał upodobanie do przesypiania sporej części swojej kociej egzystencji na biurku, lecz nie na przedramieniu gospodarza, ale najchętniej na stercie papierów. Jeśli jakiś dokument był potrzebny, trzeba było czekać, aż Piccolo raczy drzemkę zakończyć, Schweizter bowiem nigdy nie pozwalał go zbudzić.
Foto z sieci: Albert Schweitzer przy biurku z Sizzi; warto zwrócić uwagę, jak on bidny to pióro trzema w prawej ręce…