Co łączy sympatycznego kosa z filmem emitowanym w każde święta Bożego Narodzenia?
Kevin – tytułowy bohater kultowej komedii, pozostający sam w domu. Przypuszczam, że twórcy filmu inspirowali się postacią świętego Kevina irlandzkiego mnicha i pustelnika, który był tak introwertycznym typem, iż maniakalnie nie znosił obecności innych. Krąży nawet legenda, że mącącą (jakie fajne słowo, z trzema „ą”!) jego spokój niewiastę popchnął w kępę pokrzyw, a potem znów mógł sobie pobyć sam. Dzięki temu w irlandzkiej gwarze mianem „kevina” określa się wszelkich mizoginów, nieczułych na wdzięki niewieście.
Kewinowa samotność nie była czczą. Wypełniał ją bowiem modlitwą – ba – kontemplacją. I tu na scenę wkracza kos. Podobno pewnego razu Kewin tak mocno zatopił się w medytacji, że kos uwił gniazdo w jego złączonych dłoniach. Żeby tylko uwił – ale jeszcze złożył w nim jaja i szczęśliwie wyprowadził lęg, co oznacza, że Kewin musiał tak trwać nieporuszony przez dwa tygodnie. Pół biedy z jedzeniem, ale co w tym czasie z toaletą? Mniejsza o to. Świętego Kewina, czczonego głównie w Irlandii i trochę za Oceanem, maluje się zawsze z kosem czarnym siedzącym na jego dłoni.
Kos jest czarnym ptakiem (chłopak, bo dziewczyna jest brązowawo-szara). Dlatego po angielsku mówią nań „blackbird” – czarny ptak. Blackbirdami angielscy koloniści nazywali rdzennych mieszkańców Australii. A Beatelesi mają w dorobku piosenkę „Blackbird” o czarnej dziewczynie.
Tymczasem Włosi twierdzą, że kos zrazu był biały. Ale zimował w kominie i od sadzy stał się czarny.
Serbowie utrzymują, iż od czarnych ptaszków pochodzi nazwa „Kosowo”. A to dlatego, że serbskich bohaterów, co zginęli w pamiętnej bitwie z osmańskim najeźdźcą na Kosowym Polu (1389) niebiosa zamieniły w kosy, które swoim śpiewem głoszą męstwo bohaterów. Podobno kosy w tych stronach nie występują, ale nikomu to specjalnie nie przeszkadza.
Wylazło mi dziś rankiem dwóch kosowych bohaterów na spotkanie. Nawet nie uciekały – to efekty synurbanizacji, czyli wtapiania się gatunku ptactwa niegdyś leśnego w miejski krajobraz. Jeden z nich wdzięczył się do obiektywu, więc go zdjąłem ku szerszej prezentacji.
Cudny wierszyk o kosie hipochondryku sklecił Jan Brzechwa:
Kos wszedł na rzece na mostek,
Przemoczył nogi do kostek.
Jęknął więc na cały głos:
„Rany koskie, jakem kos,
Na pewno będę miał katar!
Niechby mi plecy ktoś natarł,
Niechby dał ktoś aspirynę,
Bo na pewno marnie zginę!” itd.