Żabno. Galicyjskie miasteczko. Widok z okna rodzinnego domu mojej mamy.
W domu po prawej przed wojną była piekarnia, w tym po lewej – żydowska cukiernia, a jeszcze dalej sklep niejakiego Selera, w którym niezmiennie unosił się zapach śledzi i nafty. Zapatrzyłem się. Mama stanęła przy mnie.
– Niemcy przyszli po Żydów – mówi. – Z cukierni wyskoczyła dziewczyna. Rzuciła się w ten przychód na wprost, między domami. Chciała uciec. Niemiec stanął na chodniku. Wyciągnął pistolet, strzelił. Dziewczyna upadła. Wciąż żyła. Doczołgała się do śmietnika. Wtedy Niemiec podszedł i strzelił jeszcze raz, w tył głowy. Widziałam to na własne oczy, przez lufcik na strychu – mówiła cicho i powoli.
Leniwe, upalne popołudnie w Żabnie. Na ulicy żywego ducha. Po cukierni nie ma śladu. Po sklepie Selera też. Uchyliłem okno. Wydawało mi się, że czuję zapach śledzi i nafty. I że słychać jeszcze omdlałe echo suchego wystrzału i trzask przebijanej na wylot czaszki.
Tam, gdzie żydowska dziewczyna oddała oddech ziemi, rośnie kępa dorodnych pokrzyw. Zgniłozielonych, jak mundur Niemca, który strzelał.