Może to tytułowe zestawienie brzmi dziwnie, jednak dotyczy dwóch ludzi, których losy są zadziwiająco podobne.
Obaj byli księżmi. Obaj zostali brutalnie zamordowani przez Niemców. A w cieniu ich męczeńskiej śmierci czai się polskie… donosicielstwo.
Zacznijmy od Machy. Janek zwany Hanikiem urodził się w Chorzowie. Tutaj chodził do szkoły i grał w piłkę ręczną. Jako szczypiornista drużyny Azotów wywalczył tytuły mistrza Śląska a nawet wicemistrza Polski. Po maturze złożył podanie do śląskiego seminarium duchownego, które natenczas mieściło się w Krakowie. Nie przyjęto go jednak ze względu na… brak miejsc. Zgłosiło się zbyt wielu kandydatów. Miejsce znalazło się na Wydziale Prawa i Administracji UJ. Na dwa semestry. Po roku Hanik znów aplikował do seminarium. Tym razem skutecznie. Wyświęcono go na księdza dwa miesiące przed wybuchem wojny. Kiedy tylko przewalił się front, Hanik zaczął organizować pomoc dla rodzin tych, którzy zginęli albo trafili do niewoli. To jeszcze pół biedy. Niebawem zaangażował się w konspiracyjną działalność Polskiej Organizacji Zbrojnej. Został nawet komendantem grupy akademicko-harcerskiej. Nie organizowali zamachów, nie strzelali do Niemców, organizowali tylko pomoc ofiarom zawieruchy i wydawali gazetkę. To wystarczyło. Posypały się donosy. Zaczęto go śledzić, wzywać na przesłuchania. Wreszcie We wrześniu 1941 roku trafił do więzienia. Przesłuchania połączone z biciem trwały pięć miesięcy. Wiosną 1942 postawiono go w stan oskarżenia, latem odbył się proces, w którym zeznawali świadkowie – gestapowcy Baucz i Gawlik – te nazwiska nie brzmią zanadto niemiecko. Zapadł wyrok śmierci. Hanika próbowała ratować rodzina (matka starała się w Berlinie o ułaskawienie z rąk samego Hitlera) i… niemieckiego pochodzenia katowicki wikariusz generalny ksiądz Franz Wosnitza. Bez skutku. W nocy z 2 na 3 grudnia 1942 księdza Machę zgilotynowano w więzieniu w Katowicach przy ulicy Mikołowskiej.
Ferdynand Machay junior (bo był jeszcze senior Ferdynand Machay, infułat i proboszcz na krakoskim Salwatorze) był od Hanika o pół roku młodszy. Nie miał kłopotów z przyjęciem do seminarium, gdyż zastukał do furty zakonnej Filipinów, a ci nie mieli aż tylu powołań, co śląskie seminarium w Krakowie. Wyświęcono go na księdza o rok wcześniej niż Hanika. I oddelegowano do pracy w parafii Filipinów w Tarnowie. Zaraz gdy tylko wybuchła wojna zgłosił się do pracy w tarnowskim szpitalu, gdzie pocieszał albo zaopatrywał na śmierć żołnierzy zarówno polskich jak i niemieckich. To jednak nie trwało długo. Pod koniec września przyszło po Machaya dwóch gestapowców. Przeszedł miejscowe więzienie, potem dołek na Montelupich w Krakowie. Stąd trafił do obozu w Nowym Wiśniczu. To zabrzmi niewiarygodnie ale codziennie bito go do krwi kluczami do bram więziennych – po plecach, po głowie i po twarzy. Po dwóch tygodniach obozowego życia zdarzyła się udana ucieczka. W odwecie władze obozowe wybrały na śmierć 10 zakładników, wśród nich księdza Ferdynanda. Rozstrzelano ich 5 czerwca 1940 roku nad ranem w wąwozie nieopodal.
Po wojnie dzięki świadectwom współwięźniów, którzy przeżyli udało się ustalić niewiarygodne powody aresztowania księdza Machaya. Podczas posługi w tarnowskim szpitalu przyszedł z prośbą o spowiedź człowiek w polskim mundurze. Wyznał, że klęska pozbawiła go sensu życia i że teraz zamierza z sobą skończyć. Ksiądz zaczął go pocieszać, żeby nie tracił nadziei, że losy wojny się odmienią, że Polska jeszcze zwycięży, że powróci do świetności. To co powiedział powtórzono mu słowo w słowo podczas przesłuchań na gestapo. Spowiedź okazała się nie być sakramentem, ale jedną wielką prowokacją, a penitent – zwykłym donosicielem, który rzecz całą siłom niemieckim zrelacjonował na piśmie.
Obaj doczekali się procesów beatyfikacyjnych. Proces Machy wystartował w 2013 roku. Po ośmiu latach w katowickiej katedrze odbyła się już jego kanonizacja. Proces Machaj rozpoczął się dużo wcześniej – już w roku 2004. Ale trwa niezakończony do dziś. Może dlatego, że Macha startował na ołtarze solo, a Machay z całą grupą kolejnych 122 męczenników II wojny światowej (szczęśliwie wyjęto z niej rodzinę Ulmów, co znacząco – jak widać – przyspieszyło ich beatyfikację). Rzecz ciekawa, że procesy beatyfikacyjne obu rozpoczął arcybiskup Wiktor Skworc – Machaya gdy jeszcze piastował urząd biskupa diecezjalnego w Tarnowie, Machy – już po powrocie do macierzystych Katowic.
Piszę o nich obu, bo grudzień jest „ich” miesiącem. Machay urodził się w grudniu, Machę wspomina się w kalendarzu liturgicznym w grudniu, na rocznicę bestialskiej dekapitacji. Aż dziw bierze, jak potrafią się spleść i upodobnić nazwiska i losy ludzi, którzy zapewne nie mieli nawzajem pojęcia o swoim istnieniu, choć żyli w tym samym czasie i w nieodległej przestrzeni.