Późne popołudnie. Po całym dniu nie zaszkodzi wyskoczyć na dzielnię w butach do biegania, dyszkę jaką łyknąć.
Wybieram traskę przecinającą dwupasmówkę katowicką. Muszę przedrzeć się na drugą stronę przejściem. Nie ma na nim sygnalizacji. Jest tylko rzęsiście oświetlone i poprzedzone ograniczeniem prędkości do 50.
Przystanąłem. Mam odblaskowe wszywki i pulsującą małą latarkę. Latarnie dają takie swiatło, że puzzle można układać. Chyba jestem widoczny. Mimo to cztery samochody nawet nie zwalniają. Piąty się zatrzymuje. Stoi na prawym pasie.
Wchodzę powoli i zapuszczam żurawia na lewy pas. Mknie nim kolejny mocny zawodnik. Więc staję i zakładam się sam ze sobą, że nie wyhamuje. Reflektuje się w ostatniej chwili. Popiskują opony. Jednak widząc, że stoję – odpuszcza. I tak nie zdołałby się zatrzymać. Mruga światłami awaryjnymi. Ok, przeprosiny przyjęte. Nie gniewam się. Wygrałem zakład. Pan niepohamowany znika. Rozkładam ręce. A ten co się zatrzymał łapie się za głowę. Mam jeszcze siedem kilometrów, żeby przejść – ba – przebiec nad tym do porządku dziennego.
Trudno o lepsza olustrację starej mądrości żydowskiej: dziękuj Bogu nie tylko za to, co dostałeś, ale też za to, co zostało ci oszczędzone…
[Foto z sieci]