Barowa historia

Smaczki z niedzielnego kazania czyli coś o ruskich pierogach i sklerokardii.

Zacząłem od niej dzisiejsze kazanie. Pewna starsza pani przyszła zasmucona i opowiada:
– Straszną głupotę zrobiłam, moja wina!
– A tak konkretnie, to co się stało? – pytam.
– Poszłam do baru pierożkowego na obiad. W pierwszym okienku zamówiłam i zapłaciłam, w drugim odebrałam talerz ruskich pierogów. Idę do stolika. Kładę talerz. Wieszam torebkę na oparciu krzesła. I już mam zabrać się za pierogi, ale co z tego, skoro widelca zapomniałam. Wracam do drugiego okienka. Z pojemnika na blacie biorę widelec i papierową serwetkę. Wracam. A tu jakiś chłopak w roboczych drelichach siedzi i zajada moje ruskie pierogi. Ja ci pokażę – myślę sobie. Siadam naprzeciwko i nabijam na widelec pierożka. Chłopak nawet okiem nie mrugnie, ani myśli przestać, przeprosić, tylko się bezczelnie uśmiecham. Więc biorę następnego pieroga. I on też. Gdy na talerzu zostaje ostatni pierożek, chłopak przesuwa go widelcem w moją stronę. Wstaje i wychodzi. Nawet nie podziękował. Bezczelny typ. Wstaję i ja, rozglądam się… Po mojej torebce nie ma śladu. Nie dość, że bezczelny, to jeszcze złodziej! Ruszam, może go dopadnę na ulicy, zawołam „łapać złodzieja”. I dopiero teraz widzę, że dwa stoliki dalej leży sobie spokojnie nietknięty talerz ruskich pierogów. Chyba moich. Tym bardziej, że na krześle obok wisi moja torebka…
– Poszłam do baru pierożkowego na obiad. W pierwszym okienku zamówiłam i zapłaciłam, w drugim odebrałam talerz ruskich pierogów. Idę do stolika. Kładę talerz. Wieszam torebkę na oparciu krzesła. I już mam zabrać się za pierogi, ale co z tego, skoro widelca zapomniałam. Wracam do drugiego okienka. Z pojemnika na blacie biorę widelec i papierową serwetkę. Wracam. A tu jakiś chłopak w roboczych drelichach siedzi i zajada moje ruskie pierogi. Ja ci pokażę – myślę sobie. Siadam naprzeciwko i nabijam na widelec pierożka. Chłopak nawet okiem nie mrugnie, ani myśli przestać, przeprosić, tylko się bezczelnie uśmiecham. Więc biorę następnego pieroga. I on też. Gdy na talerzu zostaje ostatni pierożek, chłopak przesuwa go widelcem w moją stronę. Wstaje i wychodzi. Nawet nie podziękował. Bezczelny typ. Wstaję i ja, rozglądam się… Po mojej torebce nie ma śladu. Nie dość, że bezczelny, to jeszcze złodziej! Ruszam, może go dopadnę na ulicy, zawołam „łapać złodzieja”. I dopiero teraz widzę, że dwa stoliki dalej leży sobie spokojnie nietknięty talerz ruskich pierogów. Chyba moich. Tym bardziej, że na krześle obok wisi moja torebka…

Potem z kolegą Leszkiem rozmawialiśmy o sklerokardii – tak fachowo nazywa się stwardnienie albo skamieniałość serca. Leczy się ją bijąc się w piersi. Podczas mszy ten gest wykonuje się zaraz na początku, w modlitwie „confiteor” („spowiadam się Bogu”) mówiąc „moja wina!”. Ten gest pojawia się także w pierwszym Kanonie Rzymskim (przy słowach „również nam grzesznym sługom Twoim…”). Ludzie biją się w piersi podczas podniesienie. Nic o tym nie mówią prawidła liturgiczne, ale nawiązuje ów gest do sceny z Ewangelii Łukaszowej: gdy gapie na widok Jezusa umierającego na krzyżu odchodzą z miejsca straceń bijąc się w piersi. Ten gest pojawia się także przy litanijnym wezwaniu „Baranku Boży… zmiłuj się nad nami” oraz przy spowiedzi – „bądź miłościw mnie grzesznemu”, co z kolei nawiązuje do Jezusowej przypowieści o zadufanym w sobie faryzeuszu i celniku, który na modlitwie nie śmiał podnieść wzroku, tylko bijąc się w piersi wypowiadał słowa żalu.

Święty Hieronim bił się w piersi… kamieniem. Romano Guardini pisze w „Znakach Świętych”, że to ma być mocne uderzenie, a nie tylko pogłaskanie takie leciutkie. Po co? – pyta Leszek. Więc znowu ja tłumaczę na przykładzie: przychodzą goście, robisz im herbatę a tu cukier, który rzadko używasz, skamieniał ci w cukierniczce. Więc go musisz skruszyć, żeby mogli ją nim osłodzić. Tak samo jest z biciem się w piersi: chodzi o skruszenie serca, które doznało sklerokardii – skamienienia.

Leszek mówi jeszcze, że to oznacza obudzenie serca, wyrwanie go ze snu obojętności. A ja idę jeszcze dalej i przyrównuję gest liturgiczny do resuscytacji. Chodzi o to, żeby – używając języka prorockiego – serce z kamienia zamienić w serce z ciała, serce obumarłe z powodu grzechu pobudzić na nowo do życia.

Oczywiści nie obeszło się bez literatury, zwłaszcza w kontekście tego, że mówimy „moja” a nie „nasza” wina. Leszek poetami ciskał. Najpierw pojawiła się „Missa pagana” Stachury i „Confeteor”: Bosi na ulicach świata / Nadzy na ulicach świata / Głodni na ulicach świata / Moja wina / Moja wina / Moja bardzo / wielka wina!

Mmm, jest smaczek poetycki, zwłaszcza w śpiewnym wykonaniu Anny Chodakowskiej.

Następnie Leszek wyciąga Okudżawy fragment „Trzech miłości”: Pierwsza wojna – pal ją sześć, / To już tyle lat / Druga wojna – jeszcze dziś / Winnych szuka świat / A tej trzeciej, co chce / Przerwać nasze dni, / Winien będę ja, winien będziesz ty / A tej trzeciej, co chce / Przerwać nasze dni, / Winien będę ja, winien będziesz ty… To też można zaśpiewać. Na szczęście kolega uznał, że mu się nie chce – nasze uszy ocalały.

I on się biedny narecytował tych Stachurów i Okudżawów, nagimnastykował pamięć, naklecił rymów. A ja go Szekspirkiem zaszachowałem, z „Juliusza Cezara”: „Wina to, drogi Brutusie, nie gwiazd naszych, ale nas samych”. I co, można krótko i na temat? Można. Tadam.

Smak na ruskie pierogi mnie naszedł w trakcie pisania. Może wybiorę się do tego baru pierożkowego, o którym opowiadała starsza pani. Może znów uda mi się przewiesić jej torebkę na inne krzesło, gdy pójdzie po widelec. Swoją drogą: nie mam pojęcia, kto na tamtym stoliku koło torebki podrzucił talerz ruskich? Zresztą mówi się, że Ruskie – panie – same przychodzą…

{Foto z sieci]