70 lat temu zaraz po Bożym Narodzeniu do roznoszonego halnym Zakopanego zjechała spora część ówczesnej śmietanki literackiej. Zastanawiano się, jak najlepiej spędzić Sylwestra.
– W łóżku – podsumował dyskusję Roman Brandstaetter.
Do wypełnionej ludźmi pióra i papierosowym dymem kawiarni wpadł Tuwim. Był niespokojny, rozdrażniony. Zrobił łyk kawy. Na serwetce zapisał nerwowo pomysł na następny wiersz: „Dla oszczędności zgaście światłość wiekuistą, gdyby mi kiedyś miała zaświecić…”. Brandstaetter zanotował później: „Wyglądał jak ptak szamotający się w sieci. Wstał. Powoli, jakby chciał opanować nieskładność ruchów, wyszedł z sali”. Wprost w objęcia zabójczego halnego. Późnym wieczorem w pokoju pensjonatu „Halama” poczuł się źle. Wezwano pogotowie. Na próżno. Wylew zgasił życie poety. Wieść o śmierci rozeszła się natychmiast. Roman Brandstaetter narzucił w pospiesznie płaszcz i pobiegł do „Halamy”. Pobył czas jakiś przy zmarłym. Gdy wychodził z pokoju w drzwiach natknął się na właściciela zakładu pogrzebowego.
– Pan znał Tuwima? Nie mam kogo spytać. Jakiego wyznania był Tuwim? Mam trumnę tylko z krzyżem i Chrystusem. Nie wiem, czy mam zostawić Chrystusa, czy Go zdjąć.
– Też nie wiem. – odpowiedział Brandstaetter.
Obaj – Tuwim i młodszy o kilkanaście lat Brandstaetter – byli z pochodzenia Żydami. Brandstaetter w czasie wojny, przebywając we Włoszech, przeżył nawrócenie. Po dwóch latach, w połowie grudnia 1946 roku przyjął w Rzymie chrzest. Po powrocie spotkał raz w Warszawie Tuwima. Poszli na wódkę. Nagle Tuwim pyta:
– Co słychać u Pana Boga?
– Nie wiem, panie Julianie – odpowiada Brandstaetter.
– Czy Chrystus istniał?
– Istnieje
– A gdyby udowodniono, że nie istniał?
– To niemożliwe
– Dlaczego? – pyta Tuwim.
– Bo Chrystus musi istnieć – odpowiada Brandstaetter. Tuwim powtarza to „musi istnieć” kilka razy. Potem Brandstaetter odprowadza Tuwima do taksówki. Tuwim wsiada, trzaska drzwiami. I zaraz znów je otwiera, wychyla się i mówi:
– Pan ma rację… To „musi istnieć” jest bardzo mądre…
Od śmierci Tuwima minęło kilka godzin. Brandstaetter znów przyszedł do pensjonatu. Przyłączył się do grupy kolegów, którzy w holu rozprawiali, jak urządzić pogrzeb Tuwima. Powstał jakiś hałas na piętrze, głośne oddechy i stukanie ciężkich butów na schodach. Pracownicy zakładu pogrzebowego znosili złożone w trumnie ciało Tuwima.
– Rozstąpiliśmy się – powie później Brandstaetter. – Trumna była świerkowa, jasnego koloru. Gdy nas mijała, spostrzegłem na jej wieku dwie skrzyżowane, wyblakłe, lecz wyraźne smugi pozostałe po usuniętym krzyżu z przybitym doń Chrystusem…
To wydarzyło się 27 grudnia 1953 roku. Właśnie minęła 70. rocznica śmierci Juliana Tuwima. Nie mogłem tego wszystkiego nie napisać. Miałem bowiem w dzieciństwie zaczytaną na strzępy książeczkę sporego formatu w twardej, błyszczącej oprawie: „Lokomotywa i inne wiersze dla dzieci”. Mama czytała mi na głos, wskazując palcem litery. To był mój pierwszy elementarz. Mam do dziś stare, w płóciennej oprawie, trzytomowe wydanie zebranych poezji. Na początku jest fotografia autora – z prawego profilu, bo na lewym policzku napiętnowany był dużym znamieniem – „myszką”, którą starał się zasłonić dłonią, markując zamyślenie. Mam go za mistrza słowa, mistrza mowy polskiej – to on jest autorem określenie „ojczyzna-polszczyzna”. I to on zaraził mnie pasją kolekcjonerstwa wszelkich anegdot, historii, dziwnych zdarzeń i wynalazków, zabaw słownych, rebusów, dowcipów językowych, dwuznaczności i skojarzeń tudzież cytatów i wyjątków z „dzieł osobliwych, rzadkich, dziwnych i groteskowych”, czyli składników do pierwszorzędnego przyrządzenia dania wyjątkowego: „Cicer cum caule, czyli groch z kapustą”. Polecam. Palce lizać…