Jezus zabiera trzech swoich uczniów – Piotra, Jakuba i Jana – żeby pokazać im znajdujące się jeszcze wyżej Niebo.
– Mamo, wyprałaś mi ten sweterek, prawda?
– Tak, synku. Jajecznicą był upaprany.
– I jak ja teraz poznam, gdzie jest przód a gdzie tył?
Zacząłem dzisiaj nasze kazanie dialogowane z Leszkiem od historii o sweterku z jajecznicą, bo w opisie Przemienienia jest mowa o szacie Jezusa – nie dość, że idealnie czystej (jak On wiedział, gdzie przód a gdzie tył?), to jeszcze tak białej, jak żaden folusznik nie potrafi wybielić. Folusznik, to ktoś, kto foluje czyli wałkuje albo ugniata – jakiś materiał albo włókninę, żeby ją zmiękczyć, spilśnić albo zafarbować. Potrzebowali do tego sporej ilości wody, którą napełniano kamienne kadzie, dodając wapna, ługu albo mydła. Zanurzało się w tych kadziach płótna, folusznika wchodził, chwytał za umocowane z boku podpórki i z całych dziś deptał – folował – zawartość kadzi. Żmudna robota i wymagająca sporej ilości wody. Więc na obrzeżach Jerozolimy Pole Folusznika – czyli zapewne jakaś manufaktura farbiarska – była nieopodal źródła Gihon, o czym wspomina Księga Izajasza (Iz 7,3 oraz 36,2). Żeby tak przygotowany materiał wybielić, rozkładało się go na słońcu i czekało, aż promienia UV zrobią swoje.
A potem wspólnie doszliśmy do ciekawego porównania. Na początku Ewangelii Szatan bierze Jezusa na górę (Qarantal koło Jerycha), żeby pokazać mu wszystkie królestwa świata, leżące w dole, a obietnicą ich posiadania sprowokować Pana, by oddał mu pokłon. Tymczasem w połowie Ewangelii Jezus zabiera trzech swoich uczniów – Piotra, Jakuba i Jana – żeby pokazać im znajdujące się jeszcze wyżej Niebo, którego przedstawicielami są Mojżesz i Eliasz, otaczający ich obłok wreszcie głos „To jest mój Syn umiłowany, Jego słuchajcie”. Szatan chciał na swojej górze oślepić Jezusa blaskiem tego świata. Jezus na swojej górze olśnił, oświecił uczniów światłością Nieba. Potem pojawi się jeszcze góra ukrzyżowania i góra wniebowstąpienia. Tak Ewangelia na górach się toczy.
Ja jeszcze dorzuciłem historię jezuity księdza Huberta Cieślika, która przytrafiła mu się zaraz po Mszy, jaką odprawił w święto Przemienienia Pańskiego. Minął kwadrans po ósmej. Właśnie zaczął jeść śniadanie, kiedy otoczył go oślepiający blask a potem jakaś dziwna siła wyrwała go zza stołu rzuciła w kąt jadalni. To nie było jakieś objawienie demoniczne. Cieślik pochodził z Białej Wody (między Głuchołazami a Bystrzycą Kłodzką, na terenie dzisiejszych Czech, a wówczas mówiło się na to Śląsk Asutriacki). Idąc za głosem powołania wstąpił do jezuitów. Jeszcze przed święceniami kapłańskimi wylądował w Japonii, a zaraz po ich przyjęciu zaczął posługę w parafii w Hiroszimie. Siła, która rzuciła nim w kąt jadalni pochodziła z pierwszej w historii bomby atomowej, która wybuchła kilometr od misji jezuickiej 6 sierpnia 1945 roku 16 minut po ósmej rano. Wszyscy w promieniu trzech kilometrów zginęli natychmiast, znajdujący się nieco dalej konali nieco dłużej. Ponad sto tysięcy ludzi straciło życie w wybuchu, pięć razy tyle – na skutek choroby popromiennej. Nikt nie wie, jakim cudem Cieślik i trzech innych jezuitów ocaleli, choć byli w strefie, w której ludzie w ułamku sekundy zamieniali się w zwęgloną grudkę. Zapowiadano im, że rychło umrą na chorobę popromienną. Nie zachorowali. Badano ich przez 30 lat. I nikt nie potrafił znaleźć wytłumaczenia. Oni sami mówili, że ocaliła ich Matka Boska, której figurę z Fatimy przywieźli jakiś czas wcześniej i różaniec, na którym systematycznie się modlili. Ojciec Cieślik umarł w roku 1998. Miał 84 lata. Tak to historia.