Słoneczny poranek. Maszyna losująca wypluwa karteczkę z numerkiem. Przepisowo zamaskowany siadam w poczekalni.
Hol stacji poboru wszelkich wydzielin i wydalin stałych oraz ciekłych – gazowe wciąż pozostają niedocenione – raczej pustawy. Sterylne wnętrze wypełnia jednak nastrój jak w piwnicznej izbie tortur, gdzie szkolony w Bieczu kat dobywa zeznania rozpalonym żelazem. Tyle, że zza drzwi dobywa się rozpaczliwy głosik należący nie do jakiegoś rzezimieszka, ale niewinnego dziecięcia, któremu zapewne usiłują jedynie pobrać parę kropelek krwi. Wmawiam sobie, że nie ulegnę psychozie strachu. Wzorem pozostałych „poborowych” wyjmuję telefon i zaczynam grzebać w kalendarzu.
Zajęcie to nawet dość przyjemne, dopóki nie trafiam na przypomnienie, że dziś jest święto Andrzeja Boboli. I oczywiście nie potrafię zapanować nad wyobraźnią, która przypomina mi w jaki sposób opłaceni przez Moskwę kozacy Chmielnickiego zorganizowali autorowi tekstu Ślubów Jana Kazimierza wycieczkę do nieba. Bowiem zanim posłali go na tamte świat przy pomocy szabli, wcześniej zastosowali smaganie pejczami, przybicie gwoźdźmi do blatu stołu, wybicie zębów, wykłucie oka, przypalanie boków, wbijanie drzazg pod paznokcie, kłucie nożami, przebijanie boków szydłem, wyrwanie języka – ale nie przez usta, tylko przez rozcięcie w szyi, wycięcie na plecach płatu skóry w kształcie ornatu…
Drzwi gabinetu numer jeden otwierają się. Ojciec wyprowadza dwu- może trzylatka w kolorowym sweterku. Mama, która siedzi na skórzanej sofie naprzeciw bierze małego męczennika w ramiona. A on wciska się w jej ramiona, jakby znów chciał być tam, gdzie było mu tak dobrze przez dziewięć miesięcy poprzedzających narodziny. To rzeczywiście wygląda trochę jak finał misterium o Boboli męczenniku: otwierają się drzwi, a za nimi czekają wyciągnięte ramiona Mamy.
Absolutnie rozumiem tego małego bohatera: mężczyzna dzielnie zniesie upadek na nartach czy motocyklu, złamaną nogę, dłoń przebitą scyzorykiem, podbite oko, ale – na miły Bóg – nie jakąś głupią, maleńką igłę do pobierania krwi.
Na wyświetlaczu zapala się numer, który wylosowałem. Wygrałem wejście do gabinetu numer dwa. Jestem w systemie, papiery się drukują. Muszę tylko podpisać. Następnie siadam na Madejowym łożu. Nie śmiem się odezwać, ale licząc na kobiecą intuicję pani pielęgniarki, myślę intensywnie i biblijnie: co masz czynić, czyń prędko. Posłusznie zaciskam i rozluźniam pięść. Raczej nie patrzę na to, co pani robi z przegubem przedramienia. Nie takie rzeczy się widziało – głupio się uspokajam, pochłonięty próbą odczytania logo producenta umywalki zainstalowanej naprzeciwko. Już. Pani pielęgniarka implantuje gazowy tamponik z plastrem. Przez moment mam zamiar upomnieć się o czekoladę, ale chyba w tym wieku nie wypada. Komplementuję panią, że nic nie czułem, co zresztą jest absolutnie prawdą. Wychodzę. Za drzwiami nie czeka na mnie mama z wyciągniętymi ramionami. Może dlatego, że się nie darłem? Albo mi wiary wciąż brakuje…