Wspomnienie z dzieciństwa o zaczytanym starcu, który skradł kocią legendę rzymskiemu niewolnikowi.
W zakrystii kościoła parafialnego w podoświęcimskim Bobrku, na daszku nad waskulum stał święty Hieronim. Waskulum, to nisza w ścianie zakrystii z kamienną umywalką i miedzianym rezerwuarem z kranikiem, żeby ksiądz mógł umyć palce przed i po sprawowanej liturgii. Dziś już takich, barokowo zdobionych waskulum nie ma. Przegrały z ordynarnymi umywalkami.
Wiadomo, że to święty Hieronim, bo na podstawce była plakietka z podpisem. Bobrecki Hirek przykuwał mą uwagę i budził respekt z trzech powodów. Najpierw dlatego, że na głowie miał kapelusz z szerokim rondem. A przecież w kościele chłopy mają czapki zdjąć. Nie zdejmują tylko jacyś ważni: ksiądz, biskup albo papież. Więc Hiro musiał być kimś ważnym – podpowiadał dziecięca intuicja.
Po drugie: budził respekt, bo trzymał w ręku księgę. Wyrosłem w atmosferze szacunku, by nie rzec – kultu – książki. A ów Hieronim trzymał tę księgę nie pod pachą, nie byle jak, mimochodem czy od niechcenia, ale otwartą i zaczytywał się w niej. Różnica między książką gdziekolwiek – na półce, na ladzie w księgarni a otwartą księgą, zaczytywaną z pasją, jest mniej więcej taka, jak ta między bochenkiem chleba w piekarni a Eucharystią.
Hirek taki był zaczytany, że nawet nie zauważył, że u nogi łasi się… lew. Z burzą królewskiej grzywy wokół głowy patrzał na nas, chłopaków z młodszych klas podstawówki w białych komżach, kłócących się jak stado wróbli, kto będzie bił w gong, a kto rozłoży kielich i poda patenę, jakby za chwilę miał ryknąć: ciszej tutaj! Ale na groźnym spojrzeniu się kończyło.
Dopiero później okazało się, że Hirek tego lwa „ukradł”. Dużo wcześniej plażami Morza Śródziemnego przechadzała się legenda o rzymskim niewolniku Androklesie, który zbiegł spod władzy swego pana aż do Afryki. Tutaj znalazł schronieni na pustkowiu, w jaskini. Dopiero po niewczasie okazało się, że jej pierwszym lokatorem jest dziki lew. Kiedy kociak wrócił na kwaterę, Androkles był pewny, że właśnie przyszła jego ostatnia godzina. Tymczasem drapieżnik, wyraźnie utykając podszedł do człowieka i wyciągnął łapę z tkwiącym w niej potężnym kolcem. Andro wyjął ciało obce, patrzył lwu ranę, a ten nie tylko, że przyjął go na waleta, ale jeszcze ochłapy mu przynosił po udanych łowach. Po jakimś czasie Androklesowi znudziło się życie w dziczy. Wrócił do ojczyzny. Tutaj jednak rozpoznano go, schwytano i skazano na śmierć „damnatio ad bestias” – czyli od kłów dzikich zwierząt w pakiecie z utylizacją w ich trzewiach. Przywiązano chłopa do jakiegoś pala, wypuszczono dzikiego lwa z klatki, a ten zamiast rzucić się na przekąskę z apetytem, obwąchał skazańca, zaczął się łasić i lizać jego stopy, budząc śmiech gawiedzi i zainteresowanie samego cesarza, który zbadawszy sprawę ułaskawił Androklesa. Odtąd chłop z lwem na smyczy wałęsał się po ulicach Rzymu i zarabiał na życie opowiadaniem swojej i lwa historii.
Fabuła była tak wdzięczna, że następnie zaadaptowano ją na potrzeby Hirka. Rozpowiada się zatem, że gdy ten głosił jakąś naukę czy wykład, niespodziewanie pośród zebranych pojawił się lew, który utykając zbliżył się do Hieronima i pozwolił wyjąc sobie z łapy raniący ją cierń. A z wdzięczności miał go już nie opuścić aż do śmierci.
Temat okazał się wdzięczny, zarówno plastycznie jak i literacko. Sam Jerzy Bernard Shaw posłużył się w nim w poruszającej sztuce „Androcles and the Lion” (1912). Z tym, że dokonał kilka modyfikacji: Andro nie jest niewolnikiem, a krawcem-chrześcijaninem, który ucieka przed prześladowaniami a lew nie tylko łasi się doń na arenie, ale jeszcze rzuca się z kłami i pazurami na cesarza. Andro ratuje mu życie, odwołując lwa, za co zostaje nagrodzony, a cesarz nawet odwołuje prześladowanie chrześcijan. A w ogóle Shaw poprzedził krótką sztukę dłuższym niż ona sama wstępem „teologicznym”. A ponadto z nudów wymyślił także swój Shawiański alfabet i w testamencie zapisał, że „Androcles and the Lion” ma być pierwszą rzeczą w tym alfabecie wydaną (zajął się tym Penguin Book).
Przy okazji tak się składa, że na świętego Hieronima w 1890 roku, a więc jeszcze zanim Shaw napisał „Androclesa”, w Bielsku otwarto Teatr Miejski – później Teatr Polski. W tym czasie Shaw dopiero zabierał się za pisanie, więc w bielskim teatrze pokazano wówczas „Sen nocy letniej” Szekspira.
(Na zdjęciu z lewej: figura św. Hieronima w kapeluszu, z księgą i lwem – nie z bobreckiej zakrystii, ale bardzo podobna. Obok: Hieronim wyciąga kolec z lwiej łapy. A jak Hieronima przedstawiali – i lwa też – wszyscy inni z Durerem na czele, można spokojnie znaleźć w sieci).