Połowa odzieży i galanterii zapina się dzisiaj na zamki błyskawiczne. Druga połowa – na rzepy. Czecia – najmniejsza połowa – zapina się tradycyjnie na guziki.
Taki stan rzeczy powoduje, że jesteśmy społeczeństwem słabym i niewydolnym militarnie, gdyby przyszło co do czego.
Szmuklerz
22 czerwca roku pańskiego 1768 nieprzeliczone rosyjskie wojska rozpoczęły oblężenie Królewskiego Miasta Krakowa w ramach toczącej się rozprawy z Konfederacją Barską. Atak przyszedł ze wschodu, więc napotkał specjalnie w tym celu wzniesiony ponad 200 lat wcześniej Rondel zwany również Barbakanem: obwiedziony murem krąg o 24 metrach średnicy z siedmioma wieżyczkami, z których obserwowano przedpole i kierowano ogniem wypluwanym przez 130 strzelnic na czterech poziomach. Zaraz za Rondlem (albo jak mówiło się onegdaj w Krakowie „Rondelem”) stały Brama Floriańska i Baszta Pasamoników, połączone murem obronnym. Tutaj gdzieś stał mistrz strzelecki, pasamonik Marcin Oracz, który przybywszy z rodzinnej Lubowli na Spiszu do Krakowa i przyjąwszy obywatelstwo miasta zmienił sobie nazwisko na Oracewicz. Pasamonik albo inaczej szmuklerz – to rzemieślnik, zajmujący się ogólnie pasmanterią, w szczególności zaś wszelkimi zdobieniami ubioru: pasami, frędzlami, pagonami, zrobionymi z połączenia przedniej materii i złotych lub srebrnych nici. Imć Oracewicz zaprawiał się w strzelectwie w ramach zacnego Bractwa Kurkowego tak skutecznie, iż zyskał miano jednego z najbieglejszych w sztuce wypuszczania kul, rozpędzanych gwałtownie spalającym się prochem.
Śmierć pułkownika
Tego dnia pan Oracewicz wypatrzył z wysoka dowódcę wojsk rosyjskich. Rozpoznał go pewnie fachowym okiem pasamonika po pagonach – najzdobniejszych i najbogatszych, spośród innych. Wypalił więc do niego ze strzelby swej. I… nic. Przypadek? Załadował więc broń powtórnie, starannie ubił proch, osadził pocisk, wypalił i… rosyjski dowódca miał się jak najlepiej. Za trzecim razem zasypawszy broń prochem, zamiast kuli zerwał jeden ze srebrnych guzów spinających połówki żupana (biedniejsi nosili tylko guziki i niekoniecznie srebrne) i nim nabił, a potem wystrzelił. Dowódca padł martwy. A podkomendni zobaczywszy śmierć jego, zaczęli ucieczkę w popłochu. Oracewicz wrócił do Szarej Kamienicy na Rynku, gdzie miał swój szmuklerski warsztat, niesiony chwałą wybawiciela Krakowa.
Legenda dość pobożna
Owa chwała urodziła niebawem dwie bliźniacze legendy, tłumaczące dlaczego guzem strzelał. Jedna, prosta i chrześcijańska, zapisana piórem franciszkanina ojca Wincentego Wytyszkiewicza głosiła, iż to z braku amunicji, wcześniej na wroga wystrzelanej. W akcie desperacji, gdy prochu jeszcze co nieco zostało, a pocisków ręka szukała długo – nie znalazła – drogocenny guz srebrny z żupana zerwał i nim wystrzelił.
Legenda mniej pobożna
Inna legenda trąci gusłem i zabobonem. Utrzymuje bowiem, iż Oracewicz zanadto wybornym strzelcem był, aby za pierwszym a tym bardziej drugim razem nie trafić. Trafił, trafił, ale zwykłe kule ołowiane, jak widać, rosyjskiego dowódcy się nie imały. Stąd wniosek, iż mógł on być charakternikiem – wołchwem albo guślarzem – szamanem, wróżbitą i magiem w jednej osobie, który nie tylko był jasnowidzem, ale i kule potrafił powstrzymać. Wszystkie, z wyjątkiem ze srebra wykonanych. To dlatego ołowianymi pociskami Oracewicz go nie zmógł, dopiero srebrnym guzem dziada położył.
Czaszka z dziurą
Wytyszkiewicz twierdzi, że Oracewicz złotym guzem generała Panina ubił. To nazwisko nie pojawia się jednak w żadnych źródłach historycznych, opisujących szturm Rosyan na Kraków. Ofiarą pasamonika-snajpera był pewnie pułkownik Bock. Ponad sto lat później dokonano ekshumacji mogiły rosyjskich wojaków w okolicach Rondela ubitych. W czaszce szkieletu klekoczącego w resztkach munduru z oficersko bogatymi pagonami widać było wyraźnie znacznych rozmiarów otwór po kuli tuż pod lewym oczodołem.
Uzbrojenie
Morał z tej historii jest taki, że zamki błyskawiczne i rzepy są wygodnie, ale guziki – zwłaszcza dużego kalibru – bywają wielorako pożyteczne. Gdyż można nimi za jednym zamachem wrogiego pułkownika i charakternika czyli guślarza ubić, a w warunkach pokojowych połowy żupana spokojnie sobie spiąć. I skoro, póki co, tych wszystkich systemów rakietowych nie mamy, a na czołgi, które kupiliśmy za oceanem, to dopiero buldożery rudę żelaza kopią, inwestujmy przynajmniej w z prawdziwego zdarzenia guziki. Albo chociaż jeden guzik – już nawet nie do strzelania, ale żeby było co wcisnąć, w razie czego…