Pamiątka z Oświęcimia

To jest historia szczotki z dedykacją. Ale taka historia, że lepiej sobie zawczasu usiąść.

Opiszę wszystko, jak było. Po kolei. Moja siostra przyjeżdża na niedzielę do rodziców. Żeby pobyć, ugotować obiad, zrobić jakieś zakupy.
– Dobrze by było, gdybyś mi dał klucze do mieszkania – mówi. – Nie musiałabym się dodzwaniać za każdym razem.
Idę do przedpokoju. Obok drzwi stoi wąska komoda. Otwieram szufladę. Gdzieś tu powinien być zapasowy komplet. W szufladzie, jak w szufladzie, jest sporo różnych drobiazgów. Ale najmocniej panoszy się szczotka do ubrania. Pamiętam ją od zawsze. Podłużna, drewniana, z dość sztywnym, czarnym włosiem. Nie, no muszę ją wyciągnąć, bo nie dokopię się do tych kluczy. Wyciągam. Na brzegu szczotki jest napis. Tyle razy, jeszcze w dzieciństwie, czyściłem nią kołnierz z łupieżu, albo spodnie, gdy się ubłociły, a potem kleksy błota wyschły. Nigdy wcześniej nie zwróciłem na ten napis uwagi. Czytam:
– „1942 r Oswiecim dar za chleb – Obóz.”

Łapska mi się trzęsą. To niemożliwe. Nie zauważyć tego wcześniej. Nie odnotować w świadomości. Proszę siostrę, żeby zapytała tatę o historię szczotki. Może sobie przypomni. Na noc wracam do siebie. Do siostry dzwonię dopiero w niedzielę późnym popołudniem.
– Powiedział ci coś?
– Że dostał od jakiegoś więźnia. Nie pamięta, jak miał na imię. Ale mówił, że przez kilka tygodni pracowali razem w fabryce w Dworach. On temu mu przynosił codziennie z domu chleb. Utykał tę kromkę w jakimś schowku. A potem ten więzień wyjmował ją. I ukradkiem jadł po okruszynie, żeby strażnicy nie widzieli. I raz przemycił przez bramę obozową tę szczotkę. Zostawił ją w skrytce na chleb. Żeby się odwdzięczyć. Tyle mi powiedział. Musiałam czekać, aż się uspokoi. Płakał.

Napis – zachodzę w głowę, czym jest zrobiony. Może tuszem do tatuowania numerów obozowych?

Wieczorem jestem w domu. Podaję lekarstwa. Podgrzewam kompot, co został z obiadu, do popicia. Józik zasuwa na wózku po mieszkaniu, żeby się trochę poruszać. Łapię go w przedpokoju. Że niby jestem policjantem i na radar go złapałem, bo za szybko. Nie rozumie, co do niego mówię. Rozumie już coraz mniej. Ale łapie, kiedy pytam, czy mogę mu zrobić zdjęcie. Wyjmuję z szuflady szczotkę. Tę szczotkę.
– A możesz mi to przytrzymać? O tak, tatuś?
– Mogę. O, to ma swoją historię – mówi spokojnie, nie płacze. Bierze szczotkę w palce, które kiedyś tańczyły na klawiaturze wszelkich pianin i organów, a teraz nie są w stanie utrzymać łyżki. Robię zdjęcia.
– Pamiętasz, jak ten więzień miał na imię?
– Nie pamiętam. To był jeniec…

Jeniec. Tak Józik określa więźniów w pasiakach, gnanych i dowożonych codziennie koleją z obozu do Dworów, gdzie niemiecki koncern IG Farben ich głodem i bólem budował fabrykę. Jako dwunastoletni chłopiec Józik, wraz z grupą kolegów, przez miesiąc jeździł z Oświęcimia do Katowic na kurs spawacza. Potem przymusowo pracował w tym IG Farben – za darmo, bez urlopu. Ramię w ramię z – jak mówi – jeńcami. Oni trzymali mu rury i pręty, a on, zamiast chodzić do szóstej klasy podstawówki, spawał z nich drabiny, barierki i wszelki inny złom, składający się na infrastrukturę zakładów chemicznych.

– Nam nie wolno było rozmawiać. Niemcy pilnowali – mówi. – Trzeba było spuścić głowę, patrzeć w inną stronę. I wtedy można było coś powiedzieć. Albo skinieniem pokazać, gdzie schowało się chleb, żeby kapo nie widział.
Józik nie ma pojęcia, co się z tym więźniem stało. Nie wie, czy przeżył obóz, wojnę. Szczotka została. Przyniósł ją do domu, schowaną pod swetrem.
– To najcenniejsza pamiątka – mówi na koniec.

80 lat – szczotka nieco wyłysiała, uchwyt spękał, napis trzyma się znakomicie.

Oglądam szczotkę. Ma swoje lata. Z osiemdziesiąt, lekko licząc. Na brzegach wyłysiała. Wierzchnia część uchwytu przychwycona kilkoma gwoździkami. Zastanawiam się, jak na drewnianym brzegu ktoś zrobił ten napis.

– Może tym tuszem, do tatuowania numerów na lewym przedramieniu – myślę. Napis zawiera datę „1942”. Niemcy zaczęli tatuować numery więźniom jesienią 1941 roku. A więc chronologicznie jest to możliwe. Napis przetrwał w stanie idealnym. Nie ma żadnych zatarć, ubytków, pęknięć. Mimo, iż szczotka była brana do ręki setki, może tysiące razy. Czy była własnością więźnia, którego dokarmiał Józik? Raczej stawiałbym na to, że „skombinował” ją z magazynu rzeczy zagrabionych więźniom, przywożonym do obozu Auschwitz I. Całe mnóstwo takich artefaktów można dziś z przerażeniem oglądać w Muzeum Auschwitz: buty, walizki, okulary, pędzle do golenia, szczotki. Ekspozycja robi niezwykłe wrażenie. A to i tak zaledwie promil tego, co pozostało po osadzonych w obozie, a czego nie zdołali czy też nie zechcieli wywieźć Sowieci po wyzwoleniu Oświęcimia w pierwszych miesiącach 1945 roku.

Odłożyłem szczotkę do szuflady w komodzie, co stoi w przedpokoju. Niech sobie leży w spokojnym miejscu, w którym się zadomowiła. Od wczoraj mijam tę komodę trochę tak, jakby przechodził przed tabernakulum.