Taki jest najsłynniejszy obraz Adama Chmielowskiego. On sam – Brat Albert – też.
Przecież i tak wszyscy go znają: chłopaka, który stracił nogę w powstaniu styczniowym. Próbując zostać jezuitą popadł w chorobę psychiczną. Uzdrowiony przez małomiasteczkowego proboszcza, który nie używał tabletek ani terapii, tylko westchnął nieco od niechcenia, że nie ma nic większego, niż miłosierdzie Boże, więc po co się martwić? Zamiast jezuitą został malarzem. Jako samouk dostał się na studia w Monachium. I już wówczas zaczął uchodzić za autorytet i wyrocznię Chełmońskich, Gierymskich i innych Czachórskich. Wpadali do jego pokoju, po sufit założonego książkami i szkicami. Chmielowski tłumaczył:
– Artysta to tłumacz, co piękno natury przekłada zwykłemu człowiekowi na język przezeń zrozumiały. Odkrywa zasłonę, żeby widz mógł zobaczyć niewprawnym okiem urodę świata.
Przyszedł raz do Chmielowskiego Maksymilian Gierymski. Przytargał świeżo namalowane płótno, żeby Chmielowski ocenił.
– Maks, czemu ty malujesz wyfraczonych panów z fajkami w perukach, jakieś hulanki, polowania, meloniki i monokle? – zdziwił się Chmielowski. – Byłeś w powstaniu, maluj to, co znasz i co nosisz w sobie. Ty o polowaniach i hulankach nie masz pojęcia, dość na ciebie spojrzeć. Maluj z serca, szczerze to, co czujesz, inaczej wychodzi komedia…
Maluj z serca – tak właśnie nie namalował obrazu swojego życia. Jeszcze nim nieszczęśnie wstąpił do jezuitów zaczął w 1879 roku we Lwowie malować „Ecce homo” – postać Jezusa po ubiczowaniu, w koronie cierniowej, szkarłatnym płaszczu, z trzciną w ręku. Pozował kuzyn Bolesław Krzyżanowski. Nie skończył. Odłożył na ćwierć wieku, choć nie rozstawał się z płótnem. Od czasu do czasu coś tam poprawiał, pacnął pędzlem raz i drugi. I to wszystko. To dziwny obraz. Nie tylko dlatego, że niedokończony. Ale właśnie dwa w jednym: twarz umęczona, głowa cierniem ukoronowana, a płaszcz rozchełstany na piersi w kształcie wielkiego serca – Ecce Homo i Najświętsze Serce Jezusowe na tym samym płótnie.
Zachwycił się malunkiem lwowski arcybiskup Szeptycki. Nie pomogły tłumaczenia, że obraz nieskończony, że bracia w ogrzewalni na Kazimierzu chętnie przed nim rozmyślanie odprawiają.
– Obszedłem się z tym obrazem jak partacz ostatni, lecz tak mnie molestował metropolita, że aby mieć spokój, dokończyłem go po rzemieślniczemu – tłumaczył potem już podeszły wiekiem brat Albert. Obraz trafił do Lwowa.
Pod koniec życia Szeptycki przekazał go do muzeum archidiecezjalnego. Potem przyszła wojna. Po niej Lwów trafił w ręce Sowietów. Ukraińscy komuniści zlikwidowali muzeum archidiecezjalne, eksponaty przenieśli do muzeum sztuki ukraińskiej. „Ecce homo” zdaje się krótki czas wisiało na ekspozycji, ale potem zamknięto je w magazynie, podobnie jak wszystkie inne obrazy o treści religijnej. I słuch o obrazie zaginął.
Przy okazji zabiegów około beatyfikacji Brata Alberta wszczęto usilne poszukiwania. Miały albertynki swoją wychowankę we Lwowie – Olgę Moskalewicz. I to ona ustaliła, że :Ecce Homo” jest zmagazynowane. I że muzeum sztuki ukraińskiej chętnie się pozbędzie bezwartościowego jego zdaniem religiosum w zamian – na przykład – za jakiś ładny obraz ukraiński. Karmelita ojciec Władysław Kluz – autor biografii Brata Alberta, ale też ojca Kolbego („47 lat życia”) – wyszukał w krakowskiej DESIE płótno Ukraińca Iwana Trusza, przedstawiające cyprysy na tle zachodzącego słońca. Kupił malunek. Negocjacje z Ukraińcami, na szczeblu ministerstw, trwały sześć lat. W lipcu 1978 roku siostry przekazały obraz Trusza Jarosławie Szczepańskiej z naszego Ministerstwa Kultury i Sztuki. Szczepańska pojechała z nim do Lwowa. Tutaj wymieniła go na malunek Brata Alberta. W drodze powrotnej zatrzymała się u sióstr albertynek w Przemyślu – podobno skrajnie wyczerpana, tyle całą ta operacja kosztowała zachodu i nerwów – chwała jej za to. Wkrótce obraz trafił do Krakowa na Czerwony Proądnik, do domu generalnego sióstr albertynek, do ołtarza kościoła „Ecce Homo”, w którym są relikwie Brata Alberta.

Dwa w jednym – Chmielowski wraz z przywdzianiem habitu tercjarskiego i zamieszkaniem z ubogimi w ogrzewalni przestał malować, ale nie przestał być malarzem. Aż zanudzał braci i podopiecznych opowieściami o tym, jak świat jest piękny. Raz jadąc tramwajem z jednym z braci zaczął się przyglądać młodemu Żydowi.
– Co za głowa – powiedział. – Znakomity model do głowy Chrystusa. Szkoda, że już namalowałem swojego Chrystusa (Ecce Homo), byłbym Go namalował teraz według tego wzoru.
Podobno raz w jakiejś gospodzie przydrożnej znalazłszy paletę farb, nie oparł się pokusie. Wziął ją do ręki, pędzel chwycił i zamalował cały blat stołu, ku niezadowoleniu karczmarza. Szkoda tylko, że jeden z braci robiąc porządki wszystkie szkice i rysunki Chmielowskiego w piec rzucił. Więc na koniec pozostały Chmielowskiemu-jałmużnikowie tylko malarskie wspomnienia i znajomości.
Dreptał za Chmielowskim Jacuś Malczewski. I przynudzał, żeby go do albertynów przyjąć. Chmielowski tylko się uśmiechał:
– Nie przyjmę cię, bo ty Jacuś jesteś taki esteta, że chcesz pewno w trumnie ładnie wyglądać w kapturze…
Więc Jacuś postanowił namalować świętego Franciszka z Asyżu. Sprawił sobie habit franciszkański, prawie taki sam, jak ten w którym kuśtykał Chmielowski. I zrobił tego Franciszka jako autoportret – Jacuś nawet jak Pana Jezusa malował, to robił z Niego autoportrety. A potem uczynił zapis w testamencie. I zgodnie z przepowiednią Chmielowskiego Jacusia po śmierci do trumny w habicie włożono. Żeby ładnie w kapturze wyglądał.
Nie zawsze można mieć wszystko naraz. Ale dwa w jednym – to się zdarza.