Kot ze skrzydłami

Wieczorem natknąłem się na dwa koty. Pierwszy – swój, Łajza. Drugi – obcy, ze skrzydłami.

Wjeżdżam wieczorem na podwórko. Zazwyczaj nim zaparkuję, łajza wpełza pod samochód i niezwłocznie zaczyna procedurę obwąchu. Tym razem jest inaczej: przywarł do kostki brukowej, wypłaszczył się, nie zwraca na mnie uwagi. Tylko ogonem zamiata na boki i z wąsiskami do przodu wpatruje się w coś. Wysiadam dyskretnie, żeby nie popsuć nastroju, bo może jakaś kocia Julia wdrapała się na balkon orzechowych gałęzi i oczekuje Łajzowych umizgów. Ale o tej porze roku? Poza tym Łajza już w dzieciństwie został przez panią weterynarz stiuningowany w taki sposób, że płeć przeciwna nie ma dlań większego znaczenia, nie znaczy cierpkim zapachem drzwi, nie bierze się za łby z kocurami – dogmatyczny celibatariusz.

Podchodzę bliżej, podnoszę wzrok jak kot – ale bez przywierania do kostki brukowej i zadzierania wąsów. Co widzę? Niebo granatowe ze srebrną monetą księżyca, orzech bezlistny, obok orzecha latarnia, a na latarni siedzi dumnie wyprostowany kolejny właściciel pary kocich, przenikliwych oczu. Ogonem nie zamiata, ale za to ma… skrzydła. Puszczyk! Mierzy się wzrokiem z Łajzą, pazury zaciska na obręczy nad szklanym kloszem. Może rzuciłby się na Łajzę, ale takiego kawału mięcha nie zje naraz. Może Łajza by się rzucił na niego, ale Puszczyk siedzi cokolwiek za wysoko. Udaje mi się zrobić kilka zdjęć Latarnika. Nawet z lampą. Dopiero kiedy robię kolejny krok w jego stronę, Puszczyk podrywa się i machnąwszy od niechcenia skrzydłami bezszelestnie znika za ścianą wiecznie zielonych żywotników. Łajza mruży oczy: taki kawał mięcha odleciał, żądam reparacji, może być saszeta! Ale cała, bez ściemy, że teraz tylko do połowy pakują!

Mówi się, że sowa jest bratem kota: kotem ze skrzydłami. Wyglądają „z twarzy” dość podobnie, zwłaszcza te wielkie, piękne oczy. Mają podobne charaktery i obyczaje. Są bezpardonowymi drapieżnikami, postrachem gryzoni i małych ptaków, uaktywniają się o zmierzchu, dobrze widzą w mroku, mają świetny słuch, poruszają się bezszelestnie. Polują w podobny sposób: czają się w miejscu, najlepiej gdzieś wysoko, skąd wszystko dobrze widać i słychać, i czekają na odpowiedni moment, żeby niespodziewanie jednym szusem dopaść totalnie zaskoczoną ofiarę, uchwycić pazurami i zatopić w jej ciele kły albo dziób – czym które dysponuje.

Z tego kocio-sowiego podobieństwa drwią sobie biolodzy. Etnografia ma tylko pożytek, kojarząc oba stworzenia z siłami mrocznymi, nieprzeniknionymi. Sowa, gdy na jakiej chałupie usiadła i zaśpiewała „uhu”, a w pobliżu ktoś stary albo chory był, zwiastowała śmierć niechybną. Ale też szczęśliwe rozwiązanie, gdy akurat w chacie kobieta przy nadziei była. Sowa była znakiem mądrości (koleżanka bogini Ateny) i przemiany życia: obudzenia tego, które się jeszcze nie narodziło i zaśnięcia tego, które dobiegało końca. Dla wierzących sowa była ideałem chrześcijańskiego życia: doskonałego słuchu, wrażliwego na głos Pana i cichego życia, bez budzenia rozgłosu. Z tych powodów nieraz pojawia się jako ozdoba nagrobków i cmentarzy, przypominając o postawie czujności, a w bajkach jest ikoną mądrości, której źródłem jest to, co się usłyszy i zobaczy.