MARCIN
Tata – oficer dał mu imię na cześć boga wojny Marsa. A on słynie nie z wojaczki, ale z gęsi, rogali, wina, kasztanów i pochodów z lampionami.
Taka ładna legenda: rzymski legionista Marcin (tata nadał mu imię na cześć boga wojny Marsa), napotkał raz zziębniętego żebraka. Chcą zaradzić jego niedoli dobył miecz i rozciął nim na pół swój żołnierski płaszcz, jedną jego część dając nieszczęśnikowi. W nocy Marcinowi przyśnił się Chrystus, ubrany w połówkę wojskowego płaszcza. Dlaczego dał tylko połowę? Dał swoją część. Rzymski legionista pokrywał połowę ceny swojego wyposażenia, uzbrojenia i stroju. Drugą połowę finansowała mu armia.
Potem Marcin przyjął chrzest. Porzucił wojaczkę (wówczas uważano, że służba wojskowa nie jest dla chrześcijan), piął się po szczeblach kościelnej kariery, aż zdobył tron biskupa galijskiego Tours. Tutaj p śmierci zbudowano niewielki kościołek, w którym przechowywano słynne okrycie Marcina. Płaszcz po łacinie, to cappe, po francusku – chappe – więc kościółek zaczęto nazywać „Capella”. Stąd wzięła się nasza „kaplica”, „Kapelan” a później „kapłan”, ale także „kapela” i „kapelmistrz”.
Na Karaibach jest niewielka wyspa (87 km2) z podwójną nazwą: Saint-Martin / Sint Maarten – bo też po części należy do Francji i po części do Holandii. Krzysztof Kolumb przybył na nią 11 listopada 1493 roku – i nazwał ją na cześć patrona tego dnia.
W Poznaniu zdarzyło się onegdaj, że szanowany piekarz i cukiernik mistrz Walenty ogromnie się przejął kazaniem sławiącym świętego Marcina i jego jałmużniczy uczynek. Postanowił więc, że jak on musi jakoś wspomóc ubogich. Ale jak? Z tą myślą położył się spać, a we śnie przybył do niego sam święty Marcin na białym koniu, uśmiechnął się i pobłogosławił. Kiedy mistrz Walenty zerwał się o świcie znalazł przy łóżku podkowę, którą był zgubił Marcinowy rumak. I obracając ją w dłoniach wpadł na pomysł, żeby zrobić pożywne ciasto i uformować je na wzór podkowy, a potem rozdać ubogim. Stąd się wzięły rogale świętomarcińskie. W Poznaniu znajduje się też bodaj jedyna na świecie ulica, która nazywa się „Święty Marcin” (nie „Św. Marcina”!).
Gdy w okolice Tours przybyli legaci papiescy, by Marcina namaścić na biskupa, ów nie chcąc przyjąć zaszczytów miał się schronić w jednej z okolicznych grot. I pewnie by go nie znaleźli, gdyby nie pasące się w pobliżu gęsi, które gęganiem swoim zwróciły uwagę rzymskim posłańcom i umożliwiły znalezienie i konsekrację Marcina. Na tę pamiątkę na świętego Marcina degustuje się gęsinę. Inni jeszcze utrzymują, że pewnego razu stadko gęsi wpadło do kościoła, gdy biskup Marcin głosił kazanie. Gęsi zagłuszyły je, a wierni za karę schwytali rozwrzeszczane ptaszyska i… zjedli.
W krajach Europy Zachodniej, nim jeszcze przyszło amerykańskie Halloween, to właśnie na świętego Marcina dzieci zapalały latarenki, chodziły z nimi po ulicach z piosenkami i rymowankami o świętym Marcinie, na koniec lampioniki wieszały na drzewach. Czasami zwyczaj ten rozciągał się na kolejne dni aż do Bożego Narodzenia, bowiem na świętego Marcina zaczynał się trwający kiedyś (tak samo jak Wielki Post) 40 dni czas Adwentu. Do dziś urządza się świętomarcińskie biegi uliczne oraz marsze dzieci w Austrii, Niemczech i Holandii. Dzieciom daje się ciastka w kształcie ludzików, rogale, precle, a tu i ówdzie także jadalne kasztany.
Na Morawach i w Portugalii na świętego Marcina otwierano pierwsze beczki i kosztowano tegorocznego wina świętego Marcina (francuskie Beaujolais nouveau obchodzi się nieco później, w trzeci czwartek listopada).
Marcin miał się urodzić wówczas, gdy rzymski oddział jego ojca (bo Marcin odziedziczył sympatię do żołnierki po tacie) stacjonował na terenie dzisiejszych Węgier. Tutaj w Szombathely jest kaplica, zbudowana na miejscu starożytnego cmentarza chrześcijańskiego. Nad wejściem do kaplicy jest napis: Hic natus est S. Martinus, a wewnątrz – relikwie świętego. Pod koniec X wieku, gdy Węgrzy zmagali się z wojną domową, święty król Stefan (Istvan) przed decydującą bitwą oddał się pod opiekę świętego Marcina, a gdy ją wygrał, ogłosił go patronem Węgier.
Obrazek namalował Antoon van Dyck, który w drodze do Rzymu zatrzymał się w belgijskim, gdzie się chwilowo zakochał. Obraz zdobi ołtarz w tutejszym kościele.