Bliźni to ktoś blisko, konkretny człowiek z twarzą. A nie ludzkość czy jakaś grupa.
– Kochasz mnie?
– Kocham: tęsknię gdy cię nie ma, moje serce bije mocniej na twój widok i na myśl o tobie, pragnę twojego dobra, martwię się o ciebie, czasem odczuwam zazdrość…
– A przyjdziesz teraz do mnie?
– No co ty? W taki deszcz?
Jezus nie jest odkrywcą miłości bliźniego. Po raz pierwszy mówi o niej Księga Kapłańska (19,18). Stoi tam: „weahawta lereach” – dosłownie: „miłuj do bliźniego” (trudne do przetłumaczenia) albo „troszcz się o bliźniego”. Nie chodzi więc bicie serca, westchnienia, tęsknoty, omdlenia, przewracanie oczami czy jakiekolwiek emocje, z których bliźni nic nie ma, którymi jedynie ty się napawasz. Miłość bliźniego musi być interesowna – to znaczy bliźni musi coś z niej mieć, jakiś pożytek.
Pobożność Starego Testamentu daje instrukcję miłości bliźniego: wysłuchaj go, poświęć mu uwagę, pociesz go, przebacz mu, nie zabraniaj mu tego, na co sam sobie pozwalasz, bądź wobec niego szczery, serdeczny i uprzejmy, wszelkie podejrzenia i wątpliwości rozstrzygaj na jego korzyść, bądź gotów udzielić mu pożyczki i dla niego nadłożyć drogi. To ostatnie cytuje Jezus: ktoś chce twój płaszcz – daj mu i szatę, chce byś szedł z nim tysiąc kroków – idź dwa tysiące (Mt 5,40-41).
Bliźni to ktoś blisko, konkretny człowiek z twarzą. A nie ludzkość czy jakaś grupa. Możesz się oburzać na wojny i kataklizmy daleko stąd, protestować i się sprzeciwiać. Ale poszkodowani nimi i tak nie mają z tego oburzenia najmniejszego pożytku. Jeżeli nie dbasz o to, by okazać miłość temu, kogo masz na wyciągnięcie ręki, to znaczy, że nie masz w sobie żadnej miłości bliźniego. Co najwyżej trochę emocji. Przyjdzie deszcz i je spłucze, wiatr rozdmucha, ogień wypali. I tyle pozostanie, co nic…