Ponieważ głośno jest ostatnio o Żydach, dla równowagi pozwolę sobie wspomnieć pewnego wybitnego polskiego patriotę.
To zbieg okoliczności, o którym chyba mało kto wie. Ale dokładnie w tym samym dniu, w którym w celi śmierci KL Auschwitz felczer obozowy Block wbijał w żyłę wychudłego przedramienia Maksymiliana Marii Kolbego igłę strzykawki napełnionej porcją śmiercionośnego kwasu karbolowego, dokładnie w tym samym dniu – 14 sierpnia 1941 roku – na pokładzie HMS „Prince of Wales” prezydent Roosevelt i premier Churchill podpisali Kartę Atlantycką. Dokument szkicujący przyszłą sytuację powojenną stał się zalążkiem późniejszej ONZ. Deklarację Narodów Zjednoczonych podpisali w Waszyngtonie w Nowy Rok 1942 r. przedstawiciele 26 państw – w tym Polski (chodzi oczywiście o rząd w Londynie). Pod koniec wojny – w kwietniu 1945 r. – zwołano w San Francisco pierwszą konferencję ONZ. Zaproszono na nią przedstawicieli 50 państw. Tym razem jednak wśród nich zabrakło reprezentacji polskiej. Organizatorzy bali się bowiem, że zaproszenie kogoś z rządu RP w Londynie rozsierdzi Stalina (poprawność polityczna po Jałcie i Teheranie). 8 maja skończyła się wojna w Europie. Z tej okazji obradujących w San Francisco postanowiono uraczyć koncertem w wykonaniu jednego z największych i najgłośniejszych pianistów tamtych czasów – Artura Rubinsteina.
Artur urodził się w Łudzi, w rodzinie przedsiębiorcy tekstylnego. Fabryczka pana Rubinsteina była niewielka, w przeciwieństwie do talentu muzycznego jego syna. Chłopiec uczył się w Łodzi, w Warszawie, wreszcie w Berlinie, gdzie zadebiutował na scenie. Podczas I wojny światowej koncertował, żeby zebrać pieniądze na pomoc dla Czerwonego Krzyża i poszkodowanych Polaków. Zanim wybuchła kolejna wojna, udało mu się wyjechać do Stanów Zjednoczonych. Znów zbierał pieniądze na polskich uchodźców i żołnierzy. Namawiał Amerykanów, żeby przystąpili do wojny. Tymczasem Niemcy wymordowali całą rodzinę pozostałą w Polsce. Nigdy już potem nie zagrał w RFN ani w NRD. Czas jednak wrócić do historii z ONZ.
Kiedy Artur Rubinstein stanął na scenie sali koncertowej w San Francisco wobec delegacji 50 państw – uczestników pierwszej konferencji ONZ, identyfikowanych ich flagami – zagrał najpierw – zgodnie z programem – hymn Stanów Zjednoczonych. A następnie zrobił coś, czego program nie przewidywał. Po latach tak opowiadał w wywiadzie dla Radia Wolna Europa:
– Chorągwi polskich nie było. Jak to? Cała wojna szła przecież o Polskę. Polska straciła swój kraj. Raptem coś we mnie wezbrało, wstałem z krzesła i zamiast grać dalej powiedziałem: Tutaj w tej sali ja wam zagram hymn Polski i proszę wstać.
Wstali a on zagrał Mazurka Dąbrowskiego. Kiedy skończył, audytorium stało nadal, stało długo i klaskał. Zgotowano mu za ten nasz hymn taką owację, jakiej nie otrzymał żaden z mówców podczas tej pierwszej konferencji ONZ.
Nie wiem, czy i jak zareagował Stalin. W każdym razie Rubinstein po raz pierwszy po wojnie przyjechał do Polski dopiero pięć lat po jego śmierci. Potem bawił nad Wisłą jeszcze sześciokrotnie. Do końca życia posługiwał się piękną polszczyzną. Umarł w Genewie w wieku 95 lat – 41 lat temu, 20 grudnia 1982 r. Pochowano go na wzgórzu Ora (po hebrajsku „blask”, „światłość”), dosłownie dwa kroki od Ain Karem – miejsca, gdzie według tradycji miało miejsce ewangelijne Nawiedzenie – tutaj mieszkali Zachariasz i Elżbieta, tu urodził się św. Jan Chrzciciel.
Myślę sobie o tej historii z polskim hymnem, który zgrał Żyd w San Francisco, człowiek którego pochowano w Izraelu, choć mówił piękną polszczyzną. Myślę, że to trochę wstyd mówić ciągle „oni” o tych, o których wypada powiedzieć „my”.
[grafika: rzeźba Artura Rubinsteina w hallu głównym siedziby ONZ i zdjęcie mistrza przy fortepianie – obrazy pochodzą z domen publicznych]