Schodził…

Dlaczego kapłan nie udzielił pomocy rannemu?

Od razu zaznaczmy: nie chodzi o żadne bieżące wydarzenie ale o przypowieść o miłosiernym Samarytaninie (Łk 10, 30nn).

Schodził człowiek z Jerozuzalem do Jerycha i napadli go zbójcy: ograbili, pobili i porzucili „w rowie”. Znaczące jest określenie „schodził”. Bo Jeruzalem leży na wysokości 800 metrów nad a Jerycho 400 metrów poniżej poziomu morza. Oba miasta dzieli odległość około 30 kilometrów i różnica przewyższenie 1200 metrów. Z Jerozolimy do Jerycha nie tyle się „schodzi”, co leci na łeb, na szyję.

Pierwszym, który spotkał ofiarę drogowej przemocy był kapłan. Zobaczył go i minął. Dlaczego? Wiele razy słyszałem tłumaczenie, że ów kapłan spieszył zapewne do świątyni w Jeruzalem, że być może miał rozpocząć służbę, a kontakt z krwią albo i – uchowaj Boże – trupem czyniłby go nieczystym i tym samym niezdolnym do podjęcia świątynnych obowiązków. Brzmi to nawet logicznie, gdyby nie fakt, że ruch wykonywany przez kapłana jest opisany w oryginale słowem „katebainen” – tym samym, które opisuje to, co robiła ofiara napadu, czyli „schodzenie”, „zstępowanie” – jakiś ruch w dół. A więc kapłan nie szedł do Jeruzalem, ale stamtąd wracał, schodził. Żadnej nieczystości rytualnej nie musiał się obawiać. W każdym razie w niczym by mu ona specjalnie nie przeszkodziła. Dlaczego zatem tylko zobaczył i poszedł sobie dalej? Bo był łajzą. I tyle. Nie zdał egzaminu: wymodlił się w tej świątyni, zliturgizował, wyśpiewał Panu Bogu Niewidzialnemu, jak Go bardzo kocha i szanuje, a potem gdy na własne oczy zobaczył bliźniego w potrzebie – dał ciała.

Następnym wymienionym w przypowieści jest Lewita – taki nieco „niższy” kapłan, trochę jak nasz zakrystian czy ministrant. Nie wiemy, czy wchodził do czy schodził z Jerozolimy, bo w Ewangelii jest słowo, które oznacza „stał się”. On się tam po prostu znalazł, tadam! Dosłownie czytamy, że on nawet podszedł do tego leżącego nieboraka, przyjrzał się, a potem popruł na drugą stronę ulicy, nic nie dokonawszy.

Wzorowo zachował się dopiero trzeci – Samarytanin. To nie był żaden zawodowy pielęgniarz czy ratownik, ale członek plemienia, za którym – delikatnie mówiąc – Żydzi nie przepadali. Zresztą nie bez wzajemności. O nim wiemy tyle, że „podróżując przeszedł obok” pobitego. Nie tylko, że go zobaczył, ale jeszcze się nad nim ulitował (Biblia Tysiąclecia tłumaczy „wzruszył się głęboko”. Strasznie lubię takie tłumaczenia. A czy można wzruszyć się płytko?). I dopiero jak sobie połączył te dwa punkciki – spostrzeżenie i wzruszenie – to mu się miłosierdzie narysowało.

Nieudzielenie pomocy jest dziś u nas karalne. Wówczas tam nie było – to znaczy w kategoriach prawnych, bo Pan Bóg – wiadomo – nierychliwy ale sprawiedliwy. A cała ta przypowieść uczy, że o wartości człowieka nie decyduje pochodzenie, miejsce w strukturze społecznej, wykonywany zawód albo stan majątkowy, nie to, co człowiek widział, słyszał albo przeczytał ale to, co zrobił.

Ja na miejscu Pana Jezusa opowiedziałbym dzisiaj tę przypowieść nieco inaczej. Na przykład tak: pewien człowiek wracał do domu i stanął na poboczu, gdyż mu się paliwo skończyło, a lampka rezerwy już od dawna nie działała. Przypadkiem przejeżdżał tą drogą pewien kandydat opozycji. Zobaczył go i krzyknął: oto do czego prowadzą rządy koalicji! Tak samo jakiś znany celebryta, gdy znalazł się w tym miejscu zrobił sobie z nieszczęśnikiem selfika, wrzucił na Insta i pojechał dalej. Pewien zaś listonosz przejeżdżając tam rowerem, zobaczył go stojącego na poboczu, ulitował się, wziął go na rurę (tak się dawniej na rowerze jeździło) i podrzucił na najbliższą stację benzynową, gdzie dopiwszy wodę mineralną podarował mu pustą butelkę PET, aby miał do czego paliwa nakapać, by do stacji dojechać i spokojnie zatankować do pełna.