Zachorowała córeczka matki-Żydówki. Lekarze rozkładali bezradnie ręce.
Więc kobieta kupiła dwie świece, żeby płonęły na intencję wyzdrowienia dziecka.
Jedną zaniosła do synagogi, drugą do kościoła. Pech chciał, że wychodząc z kościoła wpadła na rabina.
– Że do synagogi zaniosłaś świecę, to rozumiem. Ale po co do kościoła? – oburzył się rabin.
– A bo ja wiem? – odpowiedziała. – Może tam też jest Pan Bóg…?