Przeczytałem opinię, że Chorwacja pokonała Brazylię z tego zapewne powodu, iż zarówno trener jak i kapitan chorwackiej drużyny modlili się w Medjugorie.
A wśród Brazylijskich piłkarzy – pomyślałem – żaden nigdy nie był na wzgórzu Corcovado w Rio de Janeiro, nie spoglądał z tęsknotą i nadzieją na Cristo Redentor (na zdjęciu z sieci), może nawet przed samą podróżą na Mundial? A jeżeli tak, to czy oznacza to, iż Pan Jezus ma w niebie mniej do powiedzenia w sprawie piłki nożnej niż Matka Boska?
Czy w takim razie nasza rodzima drużyna, to zespół nie tylko niedorajdów, ale na dodatek jeszcze grzeszników albo i – uchowaj Boże – ateuszy? Serio? Niebo komuś konkretnie kibicuje?
Na sukces składają się trzy elementy: zdolności, wysiłki i odrobina szczęścia. A święty Loyola za Augustynem z Hippony powtarzał: wierz tak, jakby wszystko zależało od Pana Boga ale rób tak, jakby wszystko zależało od ciebie. Jeżeli Brazylia przegrywa mecz, to nie z powodu Pana Boga, tylko dlatego, że albo jest drużyną zbyt mało zdolnych piłkarzy – w co nie wierzę, albo za mało pracowitych – też mi się nie wydaje – albo po prostu zabrakło szczęścia.
Meczy nie wygrywa się na klęczkach, ale kopiąc piłkę. To trochę tak, jak pewnym naszym malarzem-portrecistą (nomina sunt odiosa), który malował obraz Pana Jezusa, ale szło mu jak po grudzie, więc zaczął malować… na klęcząco. Krytycy śmiali się, że pewnego razu Pan Jezus z tego niedokończonego wciąż obrazu przemówił do niego: chłopie, ja cię proszę, ty mnie nie maluj na klęcząco, ty mnie maluj dobrze…