Przetoczył się dzisiaj przez internety walec dyskusji na temat Godziny Łaski.
Po katolicku – jak zwykle – poobrzucano się inwektywami, odsądzono nawzajem od czci i wiary, a do ognia pomstowań i inwektyw dolano oliwy zarzutów nieznajomości i lekceważenia albo Pisma św. i katechizmu, albo treści prywatnych objawień.
Niepotrzebnie. Przecież wiadomo, że jest Godzina Łaski. I to nie jedna. Jest ich znacznie więcej. A dokładnie: dwadzieścia cztery Godziny Łaski na dobę.
„Oto nie zdrzemnie się ani nie zaśnie Ten, który czuwa nad Izraelem” – przypomina Psalm 121. Zaś w kościele śpiewa się pobożnie: „Ile minut w godzinie, a godzin w wieczności, tylekroć bądź pochwalon, Jezu ma miłości”.
A z drugiej strony – nie słyszałem, żeby chwila czy nawet cała godzina modlitwy komukolwiek zaszkodziła. A jeżeli komukolwiek choć odrobinę pomoże, cóż w tym niestosownego?
Wszystkie te dysputy przypominają historię, którą mi kiedyś opowiedziano. Dwóch kuzynów – cztero- i pięciolatek, mieszkających po sąsiedzku, często bawiło się razem, a najczęściej w kościół. Starszy odgrywał rolę księdza, a młodszy – ministranta. Trwało to kilka miesięcy. Aż młodszy się zbuntował, że on nie będzie cały czas ministrantem. Matka wzięła starszego na bok i prośbą tudzież groźbą przekonała, żeby w zabawie pozwolił młodszemu choć raz być księdzem. Starzy, czerwony z gniewu, stanął przed młodszym i oznajmił:
– Dobra. Teraz ty będziesz księdzem. Ale za to ja będę… Panem Bogiem.