Pół tysiąca lat temu dzwon Zygmunt zawisł na wieży Katedry Wawelskiej. Serce mu już nieraz pękło. Ale on sam trzyma się dzielnie. Szkiełkiem i okiem zbadajmy jubilata.
Najpierw sprostowanie. To jest „dzwon Zygmunt”, a nie – jak się najczęściej mówi – „dzwon Zygmunta”. Dzwonom nadaje się imiona. Temu nadano imię patrona fundatora – króla Zygmunta I Starego. Patronem króla był czczony szczególnie w Akwizgranie, Cremonie i Płocku św. Zygmunt, król Burgundii, męczennik, żyjący na przełomie V i VI wieku, patron od malarii i przepukliny.
Z dzwonem „Zygmunt” wiążą się same zagadki i tajemnice. Pierwsza dotyczy materiału. Mówi się, że do jego wykonania użyto przetopionych armat. Pierwsza hipoteza głosi, że to armaty mołdawskie, zdobyte w bitwie pod Obertynem. Tyle, że bitwa miała miejsce 10 lat po odlaniu dzwonu. Bardziej realna jest wersja, że to armaty moskiewskie, zdobyte w 1514 roku pod Orszą, posłużyły za surowiec ludwisarski. Ta wersja jest tym piękniejsza, że bitwa miała miejsce 8 września, a więc w urodziny Matki Boskiej.
Legenda mówi, że dzwon zawdzięcza swój wdzięczny dźwięk nie tylko zdobycznym armatom, ale również i strunie z lutni Bakfarka (vel Bekwarka). Ów Bakfark był węgierskim kompozytorem, wirtuozem lutni, z której miał wykręcić strunę i upuścić ją do tygla ze stopionym spiżem, czekającym na odlew „Zygmunta”. Tyle, że Bakfark faktycznie przybył do Polski dopiero w roku 1549 i nie tylko przygrywał – ale już nie Zygmuntowi Staremu, lecz Zygmuntowi Augustowi – ale ponadto szpiegował na rzecz Prus.
„Zygmunta” odlał Jan Beham z Norymbergi. Ale w Krakowie, nie w Norymberdzie. W ludwisarni, która mieściła się na Przedmieściu Biskupim, nieopodal Bramy Sławskowskiej. Mistrz ukończył swoje dzieło w roku 1520. Ale przygotowania do transportu i instalacji zajęły kolejne miesiące.
Z ludwisarni do stóp Wawelu dzwon przetransportowano „tocząc na dwóch walcach po kłodach ogromnych” – jak piszą kroniki. w kłód układano coś w rodzaju torowiska. Te, po których dzwon się już przetoczył, czym prędzej dźwigano i przenoszono naprzód. I tak przez całą drogę.
Samo zawieszenie dzwonu, dzięki przemyślnemu mechanizmowi, przebiegło nad zwyczaj sprawnie: „W przeciągu godziny jednej wyciągnięto dzwon na wieżę, przyczepiwszy wiele powrozów za pomocą dwóch walców mosiężnych i dwóch drewnianych. Król z królową przypatrywali się temu, jako też nieprzeliczony tłum ludu płci obojga” – pisze kronikarz.
Krótkowidz Matejko przedstawił na swoim słynnym obrazie króla z małżonką i progeniturą, Stańczyka, o którego stóp spoczywa serce dzwonu, mistrza Behama, nawet Bakfarka z lutnią (taki tam przy rusztowaniu w czarnych ciuchach – che, che – pamiętamy, że do Polski zawitał dopiero 30 lat później). A z wciągającymi dzwon mistrz Jan popłynął już w całości. Bo tylu facetów, ilu na jego obrazie trzyma liny do wciągnięcia „Zygmunta”, to potrzeba, żeby go rozkołysać do dzwonienia, a nie, żeby wywindować olbrzyma na wysokość wieży. Kolejna legenda powiada, że do lin zaprzęgnięto… sto wołów.
Bo też było co wciągać (proszę bez głupich skojarzeń!). Sam klosz dzwonu waży około 9650 kilogramów, ma średnicę 2,42 metra i wysokość około 2 metrów, a jeśli dodać jeszcze tak zwaną „koronę”, czyli coś w rodzaju uszu, służących do zawiedzenia dzwonu, robi nam się ponad 2,4 metra. Do odlania (przepraszam za wyrażenie) „Zygmunta” użyto 1,2 metra sześciennego brązu (80% miedzi i 20% cyny, nie licząc struny z lutni Bakwarka). Ściany klosza dzwony mają od 7 do blisko 30 centymetrów grubości. Na ścianach klosza są wizerunki świętych Zygmunta i Stanisława oraz godła Polski i Litwy.
Dźwięk w tonie „g” dobywa z dzwonu serce, które zamocowano wewnątrz klosza już po zawieszeniu dzwony. Zamocowano nie jeden raz, bowiem serca „Zygmunta” kilkakrotnie pękały, co odczytywano jako zapowiedź klęski i nieszczęść. Serca najczęściej pękają zimą, na przykład w latach 1859, 1865 i 1876. Ostatnio serce „Zygmunta” pękło, gdy grano nim na Pasterkę w roku 2000. Z względu na minimalne różnice wielkości kolejnych serc, zmieniała się również waga całego dzwonu. Obecne serce waży 365 kilogramów. Jest cięższe od poprzedniego o około 40 kilo.
Różne źródła podają różne daty wciągnięcia „Zygmunta” na wieżę. Jedne mówią o 9 lipca 1521 roku. Inne podają, że miało to miejsce w wigilię świętej Małgorzaty, czczonej wówczas 13 lipca, więc akcja zawieszania miałaby się odbyć 12 lipca. W każdym razie na świętą Małgośkę dzwon miał zagrać po raz pierwszy. I to tak dostojnie i przejmująco, że niebawem zaczęto powtarzać, że jak „Zygmunt” zadzwoni na Boże Narodzenie, to i do Wielkanocy go słychać”, gdzie ową Wielkanoc należy rozumieć nie jako święto, ale jako nazwę topograficzną albo wzgórza w Tyńcu, albo też niewielkiej wioski nieco dalej, w powiecie Miechowskim.
Obsługę „Zygmunta” król Zygmunt powierzył cechowi cieślów, którzy mieli dbać o całość konstrukcji i mechanizmu oraz dzwonić w wyznaczone święta bez sprzeczki, wymówki i zaniedbania, otrzymując za to jako wynagrodzenie jedną grzywnę srebra. Do rozkołysania a następnie zatrzymania dzwonu potrzeba było od ośmiu do dwunastu chłopa. Obecnie, ze względu na – jak słyszałem – jakieś nowoczesne łożyska podobno jest to w stanie zrobić nawet jeden człowiek.
„Vivos voco, mortuos plango, vulgura frango” – głosi napis na jednym ze szwajcarskich dzwonów (co stało się mottem poematu Schillera o dzwonie). To znaczy: żywych wołam, umarłych opłakuję, gromy kruszę. Taką też rolę pełni „Zygmunt” oznajmiając podniosłe chwile, zarówno radosne jak i smutne. Ale kilka razy zagrał poza ustalonym harmonogramem. Raz na wieżę Zygmuntowską zakradł się Stasiek Wyspiański i z kilkoma kolegami rozkołysał „Zygmunta”, aż ten dał głos. Biskup, gdy mu przyprowadzono winowajcę, miał się tylko uśmiechnąć na to i powiedzieć: „życzę ci, żeby on kiedyś tobie zadzwonił”. Życzenie się spełniło. „Zygmunt” rozdzwonił się płaczliwie 2 grudnia 1907 roku, gdy kondukt z trumną twórcy „Wesela” zmierzał do kościoła na Skałce.
„Zygmuntem” kazał zagrać gubernator Hans Frank 25 czerwca 1940 roku, z okazji kapitulacji Francji. „Zygmuntem” obwieszczono także śmierć Józefa Stalina. Na mieście mówi się, że na wieżę wdarła się grupa działaczy młodzieżówki ZMP i rozkołysała dzwon na wieść o śmierci towarzysza. To nieprawda. W dniach 6-9 marca 1953 roku ogłoszono w PRL-u żałobę narodową. Władze centralne wymusiły na biskupach, by w dniu pogrzebu Stalina uderzono w dzwony we wszystkich polskich kościołach. Sam widziałem w kronikach parafialnych wzmianki o poleceniu uderzenia w dzwony w dniu pogrzebu Józka. Więc z „Zygmuntem” właśnie było zapewne podobnie, żadne bojówki nie były potrzebne.
Przez długie, długie wieki „Zygmunt” był największym dzwonem w Polsce. Ale od kiedy zbudowano i wyposażono Licheń, nic już nie jest takie, jak dawniej. „Zygmunta” pokonała „Maryja Bogurodzica”.
[zdjęcia nie są moje, z sieci]