Dwie pożółkłe kartki papieru dzieli 35 lat.
Dawno, dawno temu, znalazłem w archiwum parafialnym dwie pożółkłe, pełne zmarszczek kartki starego maszynopisu. Cieńsze, niż papier śniadaniowy. Są jak matka i córka – dzieli je różnica 35 lat.
Pierwsza – to akt apostazji z 1949 roku. Tak, już wówczas miało to miejsce. To prośba o „skreślenie z listy” wiernych Kościoła Katolickiego. Pismo jest obszerne, zawiera nafaszerowane cytatami biblijnymi oraz umocowane w Konstytucji RP z roku 1921 uzasadnienie. Zarzuca przy tym Kościołowi kłamstwo doktrynalne. I jednoznacznie wskazuje na przejście osoby (podpisanej z imienia i nazwiska, co z wiadomych względów wyciąłem) do Świadków Jehowy.
Druga kartka jest mniejsza. Papier nieco grubszy. Słów jest znacznie mniej. Nie ma cytatów ani zarzutów pod niczyim adresem. Jest tylko prośba o ponowne przyjęcie do Kościoła, uzasadnione przemyśleniem spraw sumienia. Podpis tej samej osoby, mniej zamaszysty, skromniejszy, jakby się zestarzał, spokorniał. I pieczątka parafii z podpisem proboszcza, który pismo przyjął.
Przymierzyłem te dwie kartki do Ewangelii świętego Łukasza, do drugiej połowy 15. rozdziału – tej przypowieści o Marnotrawnym Synu, co zabrał swoją część majątku. A roztrwoniwszy ją w dalekich krajach, zaznał biedy i poniżenia świniopasa. Kiedy zaś powrócił, by ubiegać się już nie o status syna, ale zwykłego robotnika najemnego, Ojciec Miłosierny, który ujrzał go z daleka, a więc spodziewał się jego powrotu lada chwila, przyjął go z otwartymi ramionami i potraktował z nawet większym szacunkiem, niż drugiego syna, który nigdy nie był go opuścił.
Jest coraz więcej stron internetowych, grup społecznościowych, ogłoszeń anonsujących pomoc w przypadku, gdy ktoś chce dokonać apostazji. Odejściom z Kościoła nadaje się rozgłos. Gdyby nie covidowe zamknięcie lokali, pewnie obchodziłoby się je tak samo hucznie – gastronomicznie, tanecznie i alkoholowo – jak chrzciny, wesela i pierwsze komunie.
Duchowni rozkładają ręce, kręcą głowami, wzdychają: no tak, takie czasy, cóż począć? Nie mówią, że powrót do Kościoła wymaga dużo mniej zachodu, niż odejście – wystarczy krótkie podanie na piśmie. Jeszcze nie weszliśmy w rolę Miłosiernego Ojca. Jeszcze nie wychodzimy na drogę, nie wypatrujemy, hen przed siebie, czy ktoś nie wraca. Może faktycznie jest jeszcze za wcześnie. Odejście i powrót, którego pożółkłe, papierowe świadectwo mam przed sobą, to kwestia 35 lat. To spory kawałek czasu.