Ten starożytny był niemal brunatny i podobno nieco zalatywał… magą.
Maria, siostra jakiś czas wcześniej wskrzeszonego Łazarza, przyniosła go funt (czterdzieści parę dekagramów), by namaścić stopy Jezusa. Był to spory wydatek, równowarty trzymiesięcznym zarobkom robotnika. Cenę generowało głównie pochodzenie pachnidła: wytwarza się go z korzeni i włochatej, dolnej części Nardostachys iatamansi. Ziółko to rośnie na pograniczu dzisiejszego Nepalu i Indii, lubi wysokość 3-4 tysięcy metrów nad poziomem morza. Zapewne importowano je na Bliski Wschód w formie suszu, a tutaj, odpowiednio preparując je oliwą z oliwek, przygotowywano tłustą perfumę, co było zajęciem typowo kobiecym (1 Sm 8,13). Olejkiem tym namaszczano stopy znamienitych osób, gdy te przychodziły w gości. Smarowano nim także ciała zmarłych.
W Wielki Poniedziałek czyta się w kościele Ewangelię o tym namaszczeniu (J 12,1-11). Choć miało ono miejsce być może w piątek lub w sobotę przed Niedzielą Palmową.
W Wielki Poniedziałek wydarzenia z Jezusem nie nabrały jeszcze pełni dramatyzmu. W tym dniu Pan rzucił przekleństwo na bezowocne drzewo figowe. A podczas Jego obecności w świątyni swoje pragnienie rozmowy z Nim przedłożyli Filipowi prozelici – sympatycy Judaizmu, być może przyszli konwersi na religię Mojżeszową, pochodzący z Grecji.
To, co zrobiła Maria, zasługuje na miano pobożności: bezinteresownie ofiarowała swoją cenną własność – olejek – wcielonemu Bogu. Prawdziwa pobożność nie liczy się metrami odmówionych koronek, ale wonią – atmosferą, jaką człowiek roztacza wokół, kiedy z modlitwy wraca między ludzi.
W Izraelu sprzedają dziś naiwnym pielgrzymom jasnożółty „olejek nardowy”, taki słodko-piżmowy. Ten starożytny był niemal brunatny i podobno nieco zalatywał… magą.