Tropy prowadzą od Bielska-Białej, przez Kraków aż po Lwów, zahaczając także o Wilno. Mam na myśli wizerunki Pańskie z czasu Męki i Zmartwychwstania.
Adam Chmielowski zaczął malować portret Jezusa ubiczowanego, odzianego w purpurowy płaszcz, z trzciną w ręką i cierniową koroną na głowie w 1879 roku, jeszcze zanim został Bratem Albertem od krakowskich bezdomnych. Robotę wkrótce przerwał na okoliczność wstąpienia do nowicjatu jezuitów, gdzie popadł w tęgą depresję. Do obrazu „Ecce homo” jeszcze wracał, ale nie na tyle skutecznie, by go skończyć. Wreszcie w roku 1904 (ćwierć wieku po rozpoczęciu prac malarskich) obraz podarował arcybiskupowi Lwowa Andrzejowi Szeptyckiemu. Najjaśniejszym fragmentem obrazu Chmielowskiego jest naga pierś Jezusa: szkarłatny płaszcz odsłania ją, rozchylając się na kształt ogromnego serca.W sposób godny scenariusza filmowego obraz znajduje się teraz u albertynek na krakowskim Prądniku. Szeptycki umieścił „Ecce homo” w muzeum archidiecezjalnym. Po wojnie komuniści zarekwirowali jego eksponaty, ale obraz Chmielowskiego, jako religijny, a więc bezużyteczny, powędrował do magazynu. W latach 60. bawiący w Ukraińskiej Republice Radzieckiej pracownik UJ znalazł obraz. O wydaniu go nie było mowy. Ktoś wpadł na szalony pomysł wymiany. W krakowskiej Desie znaleziono „Pejzaż nadmorski” ukraińskiego malarza, rówieśnika Chmielowskiego, Iwana Trusza. Sowieckie – wówczas – władze ukraińskie zgodziły się na wymianę. Choć trochę to trwało, bo doszło do niej dopiero w roku 1978. Obraz poddano konserwacji, a na jego instalacji w 1985 roku byłem osobiście.
Chmielowski miał kumpla – Jacka Malczewskiego. Zresztą Chmielowski miał samych wybitnych kumpli. Jacuś tak się Chmielowskim zachwycał, że nawet chciał – podobno – wstąpić do Albertynów. Ale go Chmielowski nie przyjął, argumentując prosto i dobitnie: bo ty, Jacuś, taki esteta jesteś, że chodzi ci pewnie tylko o to, żeby w zakonnym kapturze kiedyś ładnie w trumnie wyglądać…Jacuś namalował „Chrystusa w Emaus”. A więc jakby pociągnął historię, którą Chmielowski zaczął swoim „Ecce Homo”. Chrystus Malczewskiego jest sam, siedzi za stołem i łamie chleb. Po tym poznali go uczniowie, z którymi szedł do tej wiochy, aczkolwiek ich Jacuś już nie pomieścił. A że estetą był świadczy i ten fakt, że ów obraz jest jego własnym autoportretem. Z malunkiem Chmielowskiego łączy go to jeszcze, że wciąż znajduje się w muzeum we Lwowie. Strasznie go chciałem onegdaj zobaczyć, ale się nie udało. Buuu…
Kolejni polscy Jezusowie, których chcę zaprezentować, są Miłosierni. Oba portrety powstały pod wpływem objawień św. Faustyny Kowalskiej. Są prawie identyczne, z tym, że „prawie” – wiadomo – robi różnicę.Pierwszy namalował w Wilnie Eugeniusz Kazimirowski. Jezus wchodzi do Wieczernika w Wielkanoc wieczorem – stąd ciemne tło obrazu. Prawicę unosi na wysokość barku w geście błogosławieństwa, Tak kiedyś uczono księży, że gest błogosławieństwa nie ma być przesadny, zamaszysty czy ostentacyjny, że dłoń powinna kreślić poziomą część znaku na wysokości ramion. Lewa ręka rozchyla szatę. Na obrazie Chmielowskiego płaszcz też jest rozchylony, ale bardziej. Z serca Jezusa padają promienie – blady (symbol sakramentów oczyszczających: chrztu i pokuty) oraz czerwony (znak pozostałych sakramentów). W barwach promieni widziano także nawiązanie do wody i krwi, które wypłynęły po przebiciu boku Jezusa włócznią. A Litwini upatrywali w tych kolorach polskich barw narodowych i dlatego niechętni byli, żeby malunek publicznie w ich mieście wisiał.Tropy znów prowadzi nas do Lwowa, bo tu, na Cmentarzu Łyczakowskim, spoczywa niejaki Artur Grottger. Pomarł na suchoty w Paryżu, ale go narzeczona, a właściwie niedoszła żona do Lwowa sprowadziła. Grottger narysował „Kartony”, obrazujące Powstanie Styczniowe. Na jednym z nich pojawia się duch ubitego przez Rosjan leśnika. Duch zagląda do chaty, gdzie małżonka, nie znająca losu leśnika, tuli niemowlę do snu. Leśnik wykonuje takie gesty, jakby potem Kazimirowski miał się na nich wzorować przy Jezusie Miłosiernym. Czy to tylko przypadek?
Czwarty obraz wyszedł spod pędzla nauczyciela rysunków Adolfa Hyły. A Hyła szczycił się, że brał lekcje rysowania u… Jacusia Malczewskiego. Jaki ten świat jest mały. Hyła tatę miał z podżywieckiego Huciska (tam gdzie dzisiaj jest Jezioro Żywieckie) a urodził się w Białej (obecnie – wiadomo – Bielsku-Białej). Namalował swojego Jezusa w Łagiewnikach, podczas wojny. Wzorując się na przedwojennym obrazku Miłosiernego z Wilna. Hyła trochę pokombinował, pod wpływem jezuity (znowu jezuici!) Andrasza, który też znał siostrę Faustynę. Po pierwsze: prawą rękę Jezusa uniósł wyżej. Po drugie: oczy też Mu podźwignął. Na wileńskim obrazie Jezus wzrok ma opuszczony. Bo według Faustyny ma to być „spojrzenie z krzyża”. Ona z księdzem Sopoćką zinterpretowali to tak, że ma patrzeć w dół, na ludzi u stóp krzyża. A jezuita Andrasz tłumaczył, że skoro „z krzyża”, to znaczy z miłością. A jak z miłością, to musi patrzeć prosto w oczy oglądających. I że Jezus ma nie być w ciemnym Wieczerniku czy czymś, tylko iść przez świat. A Hyłą ten świat namalował jako beskidzki krajobraz z Hrobaczą Łąką w tle. I takich obrazów zrobił ponad 200, z Łagiewnikami na czele. Obrazy Hyły są niedaleko nas: w Kętach Podlesiu, Kozach, Międzyrzeczu, Miliardowicach, w bielskim kościele Trójcy Świętej (nie wiem, czy czegoś nie pominąłem tutaj z okolicy, gdzieś znalazłem info, że jeden z tych obrazów Hyły był też u kogoś w Bielsku-Białej w prywatnych rękach).
Pewnie tych naszych polskich Jezusów znalazłoby się więcej. Ale wspomniane tutaj wizerunki, plus ten powstańczy Grottgerek, łączy nić fascynująco tajemniczych połączeń, z powodu których rzecz całą pobieżnie opisałem.